sobota, 24 grudnia 2016

Święta, święta, a po świętach...

Opłatki już przełamane, prezenty rozdane, groch z kapustą powoli miesza się w brzuszku z sernikiem. Korzystając z okazji, że rodzina wyszła na pasterkę, a ja sama mam w końcu chwilę na złapanie oddechu, biorę się za nadrabianie zaległości. Już w tej chwili mam całe mnóstwo tematów, które chciałabym poruszyć - są to zarówno podróżnicze opowieści, porady, zabawne anegdoty, ciekawostki, jak i ekologiczno-domowe odkrycia, ale także swego rodzaju zwierzenia z długotrwałych procesów dochodzenia do świadomości własnej osoby i samoakceptacji. Krótko mówiąc - pomysłów jest o wiele więcej niż wolnego czasu, w którym mogę pisać.
Dziś jednak chciałabym napisać o czymś innym. O czymś, co zupełnie nie wiąże się ze świętami, za to pośrednio z ekologią, a bardzo mocno z podróżami i moim brakiem czasu w ciągu ostatniego miesiąca. Cofnijmy się o półtora miesiąca...

PIERWSZA POŁOWA LISTOPADA

Właśnie dowiedziałam się, że mój dobry kolega wyruszył w podróż. Skubany! Niedawno przecież rozmawialiśmy, powiedział tylko, że w listopadzie będzie w Szkocji. A tu nagle widzę na Facebooku posty ze Szwecji, z Norwegii, Szkocji... i dostaję od niego wiadomość, że za dwa dni leci do Brazylii! No co za... Żebym ja umiała siedzieć tak cicho! Ale Norwegia? W październiku? Musi być strasznie zimno. O, ale zapomniałam o tym, że istnieje coś takiego, jak zorza polarna. I ta pocztówka z Lofotów, która wisi nad biurkiem współlokatorki, każdego dnia niemo zapraszając mnie w swoje strony...
Krótki research: "Zorzę polarną najlepiej jest obserwować w marcu".
Super. Pojadę w marcu do Norwegii.

KILKA DNI PÓŹNIEJ

Hej, ale przecież w marcu nie będę miała wolnego. Zacznie się ostatni semestr studiów, kryzys życiowy, pisanie pracy magisterskiej, chaos, kolokwia, nauka do egzaminu, nie da rady pojechać sobie wtedy tropić zorzę. Za to w lutym jest trochę wolnego, może jednak zdecyduję się na luty? Czy w lutym w Norwegii da się przeżyć?
Krótki research. Nie wiadomo, czy da się przeżyć w lutym, ale jacyś ludzie organizują wyprawę z Polski w pierwszej połowie stycznia. Hm. Skoro organizują wyprawę w styczniu, to znaczy, że da się to zrobić.

Nie mam planów na Sylwestra.

Może by tak zamiast Sylwestra z Jedynką spędzić Sylwestra z (być może) zorzą? I (na pewno) ze śniegiem?

Szybki telefon do przyjaciółki:
 - Wiesz, myślałam o tym, żeby pojechać po świętach do Norwegii...
 - O MÓJ BOŻE I SPĘDZISZ SYLWESTRA NA KOLE PODBIEGUNOWYM?! SUPER!!
 - No właśnie dzwonię do ciebie, żeby się upewnić, czy to da się zrobić.
 - Jasne, że tak! Są nawet takie wyprawy, że się jedzie gdzieś za cywilizacje i spędza Sylwestra w namiocie, obserwując zorzę!
 - Nie mam takiego dobrego sprzętu.
 - Możesz wypożyczyć.
 - Wiesz, myślałam raczej o tym, żeby wbić na jakąś imprezę na Couchsurfingu.
 - A, no tak też można.

Po zostaniu obsypaną poradami i entuzjazmem wróciłam do pokoju z (głośną) dobrą nowiną na ustach: Sylwestra spędzam na kole podbiegunowym!

DRUGA POŁOWA LISTOPADA

Sprawdziłam mniej więcej ceny, odległości, połączenia, temperatury. Wybrałam miejsca. Trochę przypadkowo, to fakt. Nieważne. W każdym razie, obawiam się, że największą część funduszy mogą pochłonąć sprzęty - w końcu nie pojadę pod biegun w wełnianym płaszczu z Zary, martensach i hipsterskich dżinsach. To znaczy, można, ale wolałabym wrócić, wrócić żywa, zdrowa, a do tego w jednym kawałku. Z każdym jednym paluszkiem. I z nosem. Pora więc na kolejny research, research ubraniowy.
W krótkim czasie udało mi się zgromadzić najważniejsze rzeczy: puchową kurtkę, kupioną w lumpie za 36 złotych, górskie zimowe buty przekazane od przyjaciółki, spodnie narciarskie pożyczone od współlokatorki, sportową bluzę nieprzepuszczającą wiatru znalezioną na wymiance...

Hej. Wygląda na to, że mój plan jest coraz bardziej realny. Trochę straszno, trochę cudno.


POCZĄTEK GRUDNIA

Sprzęt kupiony, wolne pewne, w listopadzie udało się trochę przyoszczędzić, nawet już znalazłam hosta na Sylwestra... Pora kupować bilety. Uhu!

Miałam kilka wytypowanych osób, z którymi dobrze się dogaduję, które, jak sądziłam, dobrze by się poczuły na takiej wyprawie i być może miałyby akurat czas. Okazało się jednak, że każdy ma już inne plany lub z takich czy innych powodów nie może się ze mną wybrać. Początkowo nawet mnie to cieszyło, z czasem zaczęłam się zastanawiać, co ja będę na przykład robić sama w drodze do Bodø, która zajmie mi niemal 24 godziny.

POŁOWA GRUDNIA

 - O, jedziesz do Norwegii? Do kiedy tam będziesz?
 - Do piątego stycznia.
 - Ach, ja wracam pierwszego...
 - Co? Też będziesz w Norwegii?
 - Moi rodzice mieszkają w Oslo!

I tak od tej rozmowy się zaczęło - jednak nie jadę sama!

Plan więc wygląda w ten sposób, że za dwa dni, 27 grudnia wieczorem, wylatuję z Gdańska do Trondheim. Stamtąd razem z Magdą dostajemy się ekspresem polarnym do Bodø, skąd jeszcze kolejnego dnia pojedziemy do Tromsø.
Będzie bardzo na północ. Będzie bardzo zimno. Będzie bardzo dużo śniegu, którego we Wrocławiu już się nie uświadczy.

Jak to wszystko wyjdzie w praktyce?

To się okaże i na pewno o tym napiszę! Jeśli nie zamarzniemy.

A tymczasem pora wracać do stołu, dopchać się kapustami i świątecznym likierem.

W ferworze przygotowań do wyjazdu życzę Wam spokojnej, świątecznej atmosfery, ciepła rodzinnego, a w 2017 roku dużo silnej woli do wykorzystywania domowej roboty specyfików i ekscytujących, ubogacających podróży!

niedziela, 18 grudnia 2016

Eko-pranie bez kasztanów i orzechów

   Jak już pisałam wcześniej, płyn do prania z kasztanów okazał się niewypałem. Najpierw zbieranie kasztanów, później rozłupywanie, przerabianie, próby ususzenia ich, czyszczenie pleśni z pojemników, a to wszystko tylko po to, aby dowiedzieć się, że w zasadzie ani to nie pierze, ani żadnych cudów nie czyni. Ekologiczne, ale nieskuteczne. A orzechy piorące? Sama nigdy z nich nie korzystałam, przyznaję bez bicia - jednak jeśli wierzyć znajomym i informacjom znalezionym w internecie (zarówno na blogach jak i w badaniach), efekt jest dokładnie taki sam - tyle tylko, że orzechy są droższe, pakowane i sprowadzane z Indii. Czyli nie dość, że nie działa, to jeszcze trzeba do tego dorzucić cały ślad węglowy samolotu lecącego przez pół świata - nie dość, że nieskuteczne, to jeszcze nieekologiczne.

   Co więc w zamian?
   Po przeszukaniu internetu w poszukiwaniu czegoś, co pozwoli mi zrobić (och, koniecznie zrobić!) cokolwiek, czym będę mogła wyprać ubrania z lżejszą świadomością i z efektem czystych ubrań (wreszcie), zdecydowałam się w końcu kupić wielką paczkę sody i boraksu (co wykorzystywałam też w płynie do mycia naczyń). Znaleźć sodę w kilogramowej paczce nie przedstawia większych trudności, natomiast z boraksem wcale nie jest tak łatwo. Zależało mi na tym, żeby nie kupować wysyłkowo (transport -> ślad węglowy rośnie, a jeśli można tego uniknąć, to czemu by nie?), natomiast okazało się, że boraks uznaje się za substancję toksyczną i uzyskanie pozwolenia na jego sprzedaż przedstawia pewne trudności. Jak to rzeczywiście jest z tą toksycznością? O tym można przeczytać tutaj, w dużym skrócie zaś - plotki głoszą, że boraks może powodować problemy z płodnością, natomiast nie zostało to potwierdzone. Badania na szczurach (kilkupokoleniowe!) oraz obserwacje pracowników fabryk wytwarzających boraks wykazują brak jakiegokolwiek toksycznego czy ograniczającego płodność działania.

Oczywiście przygotowując proszek nie zauważyłam różnicy między sodą oczyszczoną a sodą kalcynowaną. W płynie do mycia naczyń wspominałam o tym, że podgrzewałam sodę, aby zmienić jej strukturę, natomiast przy proszku w ogóle nie zwróciłam na to uwagi - następnym razem kupię od razu sodę kalcynowaną.

  Jak zrobić ekologiczny proszek?
   Przepisów w internecie jest mnóstwo, wszystkie jednak opierają się na tych samych składnikach w różnych proporcjach. Mój proszek został sporządzony tak:
  • 0,5 kg sody (omyłkowo oczyszczonej - nie powtarzajcie moich błędów i dajcie od razu kalcynowaną),
  • 0,5 kg boraksu,
  • ok. 1/8 kostki szarego mydła roślinnego (czyli najtańszego z Tesco),
  • opcjonalnie ulubiony olejek eteryczny
Trudne? Nie sądzę. Wystarczy zmieszać wszystkie sypkie składniki i przesypać je do jednego pojemnika dla łatwiejszego dozowania. Internet mówi, że na jedno pranie wystarcza jedna lub dwie łyżki stołowe, ja używam proszku więcej, bo nigdy nie radziłam sobie z praniem i nie ufam mojej sodzie oczyszczonej ;) Przy wsypywaniu proszku do pralki dolewamy kilkanaście kropel olejku, dla lepszego utrzymania zapachu dobrze jest dolać do komory przeznaczonej na płyn do płukania.

  Jak to działa?
  Ooooj wspaniale!! Muszę się przyznać do jednego - moje ubrania są wiecznie zaplamione. Pryskający keczup, rozlana herbata, spadające z kanapek pomidory i kapiąca zupa to zjawiska, z którymi muszę sobie radzić dziwnie często, zwykle bez dobrych skutków. Pranie kasztanami nie zdało egzaminu z tego właśnie powodu - brudne ubrania wrzucone do pralki po wyciągnięciu były... nadal brudne. Natomiast już pierwsze pranie z użyciem nowego proszku wywołało u mnie stan bliski euforii - wreszcie ciuchy po praniu są uprane! Czyste, ekologiczne, pachnące lawendą, bez plam, cudownie...
Gdyby nie ciemna strona mocy.
Wiadomo, że w życiu nic nie jest idealnie i zawsze musi być jakiś minus. Co tym razem? Standard - plastikowe butelki. Zgaduję, że plastikowe butelki i tak są o niebo lepsze od nieprzetwarzalnych opakowań, ale czy w takim razie mój proszek ma aż taką przewagę nad ekologicznym proszkiem do prania kupionym w kilkukilogramowej paczce? Cóż, do tego musiałabym sprawdzić wydajność mojego proszku i kupnego. Do tego soda i boraks mogą też posłużyć do całego mnóstwa innych zastosowań, spośród których płyn do mycia naczyń jest tylko jednym. Z sody (tym razem oczyszczonej!) można zrobić nawet szampon czy pastę do mycia ciała.
Szczególnie jeśli rzeczywiście na jedno pranie miałoby wystarczyć kilka łyżek stołowych, myślę, że to wciąż lepszy wybór niż proszek, którego trzeba nasypać więcej, a do tego pewnie został sprowadzony z zagranicy. Czy recyklingowalne opakowanie jest tego warte? To po raz kolejny jest wybór między większym a mniejszym złem.

Tak czy inaczej - z czystym sumieniem polecam ten sposób na pranie. Jest to zdecydowanie najlepszy środek, jaki do tej pory znalazłam, przyjazny zarówno dla środowiska, jak i dla użytkownika. Cenowo natomiast jest porównywalny z chemicznymi proszkami do prania lub niewiele tańszy - za 2 kg proszku zapłacimy niecałe 20 złotych, pod warunkiem, że wybierzemy stacjonarne sklepy.
W Biogo, gdzie robiłam zakupy we Wrocławiu, 1 kg boraksu kosztuje 9,99 zł, natomiast 1 kg sody kalcynowanej 7,49 zł. Za mydło zapłaciłam chyba 1,49 zł. Najdroższy z pewnością jest olejek, ale tutaj dużo zależy od indywidualnych upodobań, jako że ceny wahają się od 7 zł do nawet 20. Taki olejek jest za to bardzo wydajny i można dodawać go nie tylko do proszku czy płynu, ale też do domowego dezodorantu czy oleju do ciała. No, do wszystkiego!

niedziela, 11 grudnia 2016

Droga do Serbii - cz. 2

Siedząc gdzieś na skrawku trawnika przy wyjeździe ze stacji benzynowej nieporadnie próbowałyśmy się osłonić od słońca i dyskutowałyśmy na temat tego, jak będzie dalej wyglądało nasze życie, które prawdopodobnie już do końca spędzimy w tym samym miejscu, gdy niespodziewanie usłyszałyśmy piękną polską mowę:

 - To jak, dziewczyny, dokąd jedziecie?

Tak, to kolejny przypadek bohaterskiego uratowania autostopowiczek przez kierowcę ciężarówki. Okazało się, że Przemek, bo tak mu na imię, jechał akurat do Rumunii, więc jak najbardziej po drodze było mu podrzucić nas do Szeged, które leży przy granicy węgiersko-rumuńsko-serbskiej. Przebyta razem trasa minęła w okamgnieniu - to między innymi dla takich kierowców jeździ się stopem. Wszystkie stereotypy na temat kierowców zostały przełamane, rozmawialiśmy na wszystkie tematy zupełnie jakbyśmy znali się od dawna, wydawało się także, że w większości spraw nasza trójka ma bardzo zbieżne poglądy. Ciekawe, merytoryczne, elokwentne rozmowy, aż chciało się zmienić kurs i pojechać do Rumunii.

W Szeged natomiast szybko okazało się, że lokalizacja tak bliska granic sprzyja dużej gęstości autostopowiczów na stacji benzynowej.
Kiedy przyjechałyśmy, poznałyśmy parę autostopowiczów z Niemiec, którym szybko udało się znaleźć podwózkę. Okazało się jednak, że nasza dalsza podróż nie miała się rozpocząć tak szybko! Po pewnym czasie bezowocnego pytania kierowców i zapuszczania korzeni postanowiłam, że pójdę jeszcze umyć włosy, bo w końcu to może być moja ostatnia okazja w ciągu najbliższych... długo. Kiedy wróciłam z łazienki, Kasia przedstawiła mi Martina i Babbis:
 - Oni też jadą na Rainbow!

Oooo, czyli rodzina!

W szczytowym momencie na stacji były 4 pary autostopowiczów, w tym para zmęczonych Polaków, skrywających się gdzieś za rogiem oraz Holendrzy jadący do Bułgarii. Przez większość czasu przyjeżdżały i odjeżdżały samochody wypełnione po brzegi bagażami i rodzinami z krajów Bliskiego Wschodu, a my siedzieliśmy, otoczeni plecakami i torbami, wybiórczo podbiegając co jakiś czas do kierowców, którzy wydawali się mieć choć trochę miejsca wolnego.


Czas oczekiwania na stacji w Szeged upływał bardzo przyjemnie!
W końcu jednak podjechali ONI. Biały van z przyczepą kempingową, prowadzony przez parę Brytyjczyków o artystyczno-hipisowskiej aparycji. Rozdzieloną czaszką w hełmie wikinga. Czym prędzej podbiegłam zapytać kobiety, czy możemy się zabrać, odpowiedź jednak była niejasna - tak, w sumie mogłybyście, ale musiałybyście jechać w przyczepie, a tam jadą psy, to duże psy, w sumie to nie fair, żebyście jechały z psami... ale gdyby się zdarzyło tak, że utkniecie...
Ok, czyli w końcu co?

Wkrótce mieliśmy okazję poznać także rzeczone psy, które, wypuszczone na spacer, same do nas podbiegły. Wtedy zdecydowałam podejść jeszcze raz, może tym razem spytać mężczyzny? Odpowiedź była jaśniejsza - jasne, możemy was zabrać do Novego Sadu! Na moje pytanie, czy przekraczanie granicy w przyczepie jest legalne, odparł: "najwyżej wysiądziecie, a za granicą zabierzemy was znowu".
Wróciłam uradowana do naszej ekipy, ale Martin szybko zasiał we mnie na nowo ziarno wątpliwości, mówiąc, że nie da się przekroczyć granicy w przyczepie. Ale jak to się nie da? Jak to właściwie jest na serbskiej granicy? Czy serbska straż graniczna jest bardzo groźna? Serbska policja? Co się może stać w najgorszym przypadku?
Kiedy zbierałyśmy nasze bagaże i pakowałyśmy się do środka, Martin i Babbis zapytali, czy mogą też się zabrać.

 - Jeśli tylko się zmieścicie...

Oczywiście zmieściliśmy się. Resztę drogi przebyliśmy na ogromnym łóżku, ściśnięci w czwórkę z wielkim, niewidomym psem o imieniu Wilbur. George, drugi pies, wybrał leżenie na podłodze, na niewielkiej przestrzeni pomiędzy naszymi plecakami, torbami i namiotami.
Temperatura wewnątrz wynosiła pewnie grubo ponad 40 stopni, tonęliśmy w psiej ślinie, będąc deptanymi co i rusz, ale ekscytacja i tak sięgała zenitu.
Hitami były źle posklejane zdjęcia panoramiczne.


Pewnie zastanawiasz się teraz, jak to było z tą granicą? Cóż. Na wyjeździe z Węgier celnik spojrzał tylko do środka i powiedział:

 - Cztery osoby? To cztery paszporty poproszę.

Na serbskiej z kolei jedyna różnica polegała na zapytaniu nas o to, czy mamy coś do oclenia. Ot, i cały ambaras. W ciągu dalszej drogi zdarzyło się nam jeszcze, że zatrzymaliśmy się gdzieś, a niedługo później znowu. Za drugim razem podszedł do nas Paul:

 - Nic się nie stało, policja nas zatrzymała, bo nie mieliśmy zapiętych pasów.

Zaraz... a my? My też nie mieliśmy zapiętych pasów, jakie w ogóle pasy...
Po drodze dowiedzieliśmy się jeszcze, że Jayne i Paul przeprowadzają się właśnie z Wielkiej Brytanii do Bułgarii, gdzie będą budować vany. I zapraszają, jeśli będziemy w okolicy. Cudownie!

Przed Novym Sadem zostaliśmy wysadzeni na stacji benzynowej, która niczym nie przypominała Szeged. Pusto, głucho, w budynku tylko pracownicy... Ja i Kasia miałyśmy łapać jako pierwsze.
 - O, ale w Serbii można łapać na autostradzie! - przekazała nam podekscytowana Babbis.
 - Jak to, to jest legalne?
 - Nie, ale nikt nie zwraca na to uwagi!

Hm... Pierwsza łapać poszła Kasia, ja miałam czatować na stacji i zbierać siły do wyjścia na palące słońce.


Wkrótce jednak się zmieniłyśmy i po jakimś czasie zatrzymał się pierwszy samochód.

 - Czy jedzie pan do Novego Sadu?
 - Tak.
 - A zabierze pan dwie osoby?
 - Tak.
Tutaj poszłam na żywioł, widząc, że auto jest całkiem puste...
 - A cztery??

Kierowcy chyba głupio było odmówić, niemniej jednak dowiózł naszą całą czwórkę na przedmieścia, skąd doszliśmy do centrum już pieszo.


niedziela, 4 grudnia 2016

Eko zmywanie... mydłem?!

Na fali mojego ekologizowania życia codziennego, nie mogłam nie zauważyć problemu, jaki przedstawia mycie naczyń. Ok, wiele osób rozwodzi się nad praniem, czyszczeniem łazienki, nad tym, jak zmienić dietę i usunąć plastikowe opakowania... ale zmywać trzeba dzień w dzień (zwykle nawet po kilka razy) i coś z tym trzeba zrobić. Niektórzy piszą o eko tabletkach do zmywarki. Super. Może gdybym miała zmywarkę...

źródło: http://carajonesspeaks.com/wp-content/uploads/2015/04/dirty-dishes.jpg


Co jest nie tak ze zwykłym płynem do mycia naczyń?
Przede wszystkim, trzeba pamiętać o tym, że nasze gospodarstwo domowe nie jest i nie może być osobnym, odizolowanym od reszty świata bytem. Odpady, które produkujemy w domu, nie znikają po wyrzuceniu śmieci do kontenera ani po spłukaniu w odpływie czy w toalecie. Przestają nas interesować, ale Ziemia dalej musi sobie z tym poradzić. Każdego dnia używamy zwykle ogromnej ilości sztucznie wyprodukowanych, szkodliwych substancji zawartych w płynach do mycia naczyń, proszkach do prania czy mleczkach do czyszczenia, które później trafiają do ścieków i dalej do środowiska wodnego, nie tracąc swych toksycznych właściwości.
Druga sprawa - plastikowe opakowania. Większość płynów jest opakowana w butelkę, która zużywa strasznie dużo plastiku (przyjrzyjcie się dyspozytorowi), więc jeśli da się jakoś ograniczyć produkcję śmieci, to czemu by tego nie zrobić?
Kiedy przyjrzeć się temu bliżej, to wychodzi na to, że jeszcze można zaoszczędzić (co wiąże się, jak zwykle, z małym użyciem surowców, ale wariant ekonomiczny chyba bardziej przemawia do ludzi), no a poza tym... takie kombinowanie to wielka frajda :)

Inspiracje
Jak już wcześniej wspominałam, dużo inspiracji czerpałam z pobytu na Rainbow i ze zwyczajów poznanych tam ludzi. O ile jednak w tym miejscu zmywa się przy pomocy czystego popiołu, którego jest pod dostatkiem, o tyle na co dzień, rzecz jasna, nie mam takich składników pod ręką.
Swoją drogą - jeśli kiedykolwiek nadarzy Ci się okazja, koniecznie spróbuj umyć się przy pomocy popiołu. Natrzeć suchą skórę, a później zmyć chłodną, źródlaną wodą, stojąc na leśnej polanie... Ojej. Rozmarzyłam się. Cudowne uczucie.
Mycie popiołem, czyli "Ash washing", proste. Źródło: http://ash-misty-pikachu.deviantart.com/art/Ash-is-washing-his-Pika-XD-76753955

Poznałam kilka osób, które opowiadały o kimś tam, kto zna kogoś, kto myje sodą, octem, kasztanami (które nie działają :>>> ), ale przy pierwszych próbach poszukiwania dobrego rozwiązania natrafiłam tylko na sposób polegający na myciu naczyń mydłem. Zwykłym, ekologicznym mydłem roślinnym, które można kupić w zasadzie za jakieś 2 złote w Tesco. Oczywiście idealnie byłoby, gdyby takie mydło było jeszcze opakowane w papierowy kartonik bez folii. Albo w ogóle w cokolwiek biodegradowalnego (na przykład jak mydła na wagę, które są jednak bardzo drogie i raczej szkoda ich zużywać na zmywanie brudnych garów).

Jak wyszło?
Nie najgorzej. Lepiej też w sumie mogło być... Naczynia są czyste, ale problem przedstawiają bardziej brudne garnki czy zatłuszczone patelnie. Doczyszczenie naczyń po przypalonym, tłustym daniu zawsze stanowi wyzwanie, nie oszukujmy się. Mydło ma jednak tę wadę, że jest po prostu nieporęczne - trzeba natrzeć mokrą gąbkę i trudno dozować odpowiednią ilość. Szczególnie trudno jest wziąć więcej mydła, kiedy wymaga tego sytuacja.
Poza tym, mieszkając w akademiku trzeba czasem tłumaczyć ludziom, że zmywanie mydłem zamiast Fairy, Ludwikiem czy innym Tymkiem to wcale nie taki głupi czy szalony pomysł ;)

Kilka dni temu jednak, pod wpływem kończącej się kostki mydła oraz kupna dużych paczek sody i boraksu do sporządzania proszku do prania (aha, taki zwiastun którejś z kolejnych notek na temat tego, że jednak kasztany nie są mi pisane), postanowiłam poszukać czegoś bardziej sensownego.

Co znalazłam?
Pana, który myje naczynia w małej ilości wody i tylko wody. Cytat:
"Czasem warto też nalać trochę wody na talerze i zaschnięte części pozostałych naczyń. Potem wziąć dobrą gąbkę i myć. Można użyć też gąbek drucianych (pamiętając, że mogą jednak rysować powierzchnie), gołej ręki, a nawet paznokci.

Można w ten sposób umyć nawet zatłuszczone naczynia, np. patelnię po smażeniu (ja nie smażę - słyszałem to od kogoś, kto smaży, a też nie używa płynu)."
Aha... Ok, jak kto woli, ale ja jednak nie widzę siebie stojącej przy garach, drapiąc paznokciami zatłuszczone patelnie (fuj).

Tekst o tym, jak zmywanie może być formą medytacji. Bardzo ładny i ciekawy.
Okazuje się, że zmywanie, prozaiczna codzienna czynność, może być obszernym tematem!

W końcu udało mi się także natrafić na strony, które proponują kilka wersji własnoręcznie robionych płynów do mycia naczyń. Łącząc dwie wersje ( i ) zrobiłam własny płyn.

Przepis na płyn do mycia naczyń:
Składniki:
 - 2 łyżki stołowe sody kalcynowanej (szczerze mówiąc, sama po prostu uprażyłam sodę oczyszczoną i mam tylko nadzieję, a nie pewność, że zmieniła swoją strukturę),
 - 2 łyżki boraksu,
 - 1,5 szklanki wody,
 - ok. 1/8 kostki naturalnego mydła, startego na tarce,
 - kilkanaście kropel olejku eterycznego (w moim przypadku lawendowy - można pominąć, to tylko dla zapachu).

Przygotowanie:
 - Zagotuj wodę, po czym rozpuść w niej sodę i boraks. Poczekaj, aż trochę przestygnie.
 - Kiedy woda będzie wciąż ciepła, ale już nie wrząca, dodaj do niej mydło i olejek.
 - Ciesz się własnym płynem!

Proste, prawda? Konsystencja pozostawia wiele do życzenia - moje mydło po kilku dniach wciąż się całkiem nie rozpuściło, ale nie przeszkadza mi to. Pewnie z czasem spróbuję dodać gliceryny czy jakiegoś innego mydła, ale myślę, że najprostsze wersje są najlepsze, nawet kosztem konsystencji. W końcu dodatkowe składniki to też dodatkowe zbędne opakowania, dodatkowe procesy produkcji - im mniej, tym lepiej.

wtorek, 22 listopada 2016

Droga do Serbii - cz. 1

Któregoś dnia, zapewne pięknego, za pośrednictwem Facebooka dowiedziałam się, że w lipcu odbywa się serbskie Rainbow. Sucha informacja. Nigdy nie byłam w Serbii. Nigdy nie uczestniczyłam w Rainbow, choć w sumie chciałam. (O tym, czym jest Rainbow, jeszcze napiszę). Kiedy jednak do tego doszła wiadomość, że wybiera się tam ktoś, kogo lubię tak bardzo, jak rzadko widzę, decyzja mogła zapaść tylko jedna.

Jadę do Serbii!

Początkowo, jak zwykle, rzesze ludzi deklarowały chęć przyłączenia się do mojej wyprawy. Końcowo, jak zwykle, zostałam sama. Niezrażona, postanowiłam sprawdzić na mapie, jak to właściwie wygląda. Zaraz, to tak blisko? Zarówno atlas jak i Google Maps były zgodne - z Krakowa do Nowego Sadu jest 800 km. Ha! Toż to tyle, co do Gdańska! Słowacja, kawałek Węgier i już jestem na miejscu. Czego tu się bać? Jadę sama, jeden dzień i już będę siedzieć przy ognisku z hipisami z całego świata!
Kiedy poinformowałam mamę o moich planach, zareagowała ze spokojem - w końcu zna mnie już zbyt dobrze. Niestety, siostra zareagowała zgoła inaczej.

"Chyba zwariowałaś, że chcesz sama stopem do Serbii jechać!"

Cóż, powiedzmy sobie szczerze - za pierwszym razem te słowa nie zrobiły na mnie wrażenia. Kiedy jednak słyszałam je przez kilka dni w kółko i w kółko, okraszane barwnymi opisami, jakie to dzikusy nie żyją w Serbii, jak to tam nie jest niebezpiecznie i jak bardzo martwa wkrótce nie będę, zaczęłam się zastanawiać. Może dla świętego spokoju warto wrzucić ogłoszenie na parownik? Z kimś droga zawsze jest przyjemniejsza...
Tak więc na 3 dni przed planowanym wyjazdem skleciłam naprędce kilka zdań, które zamieściłam na stronie w nadziei na znalezienie idealnego współpodróżnika. Albo nawet współpodróżniczki. Ku mojemu zdziwieniu, rzeczywiście otrzymałam kilka odpowiedzi - w większości zupełnie przypadkowych. Ale wśród nich była ta jedna, jedyna wiadomość, która wydawała się być idealna.
Krótka rozmowa i spotkanie potwierdziły, że ja i Kasia mamy podobne oczekiwania i pojęcie zabawy. Spotkałyśmy się na piwo, w trakcie postanowiłyśmy pójść na uliczne występy teatrów lalkowych, a skończyłyśmy bawiąc się do późna na folkowych koncertach zespołów z całego świata. Idealnie!

Wróciwszy do domu siostry w wyśmienitym nastroju, zostałam obdarowana reklamówką podarunków ze sklepu Militaria.pl - ok, no to teraz mam nadzieję, że wszystkie sumienia zostały uspokojone. Może i jadę do Serbii stopem, ale nie sama, a do tego uzbrojona w gaz pieprzowy, setki rodzajów zapałek i inne samoobronno-survivalowe gadżety, których pewnie nigdy nie użyję i jakoś nawet mi z tego powodu nie przykro.

Kiedy w poniedziałek spotkałyśmy się na przystanku na obrzeżach Krakowa, Kasia powiedziała mi jedno:
 "Nie wiem, jak ty, ale ja zamierzam tam dotrzeć jeszcze dzisiaj".

No ba! Przecież to tak blisko! Radość nie opuszczała nas, gdy zatrzymał się pierwszy samochód. Wprawdzie kierowcą nie był może Leo DiCaprio, ale udało nam się natrafić na innych autostopowiczów - Kasię i Dominika z Podróży na Wynos, wybierających się akurat w Tatry. Po tym odcinku, obfitującym w udzielanie sobie wskazówek i dzielenie się anegdotami autostopowymi, napotkałyśmy na swój pierwszy trudny moment.
To było zaraz za rozwidleniem, przy przystanku, a wydawało się, jakby środek pola. Pusta droga, my, robotnicy pracujący nieopodal... Słońce prażyło niemiłosiernie, godziny mijały, robotnicy zagadywali, a morale spadało niczym liść uniesiony podmuchem wywołanym przez mijające nas obojętnie, z rzadka przejeżdżające samochody. Aż wtem zatrzymała się ONA - polska ciężarówka, jadąca aż do Węgier.

Zdjęcia z samochodów nie są moją mocną stroną.

Gdy już zdążyłyśmy wpakować się do szoferki i zbić piąteczkę, kierowca poinformował nas, że przy granicy ze Słowacją (czyli lada moment) jedna z nas musi się przesiąść do kolegi, bo Słowacy "lubią wlepiać wysokie mandaty". No przecież, jasna sprawa. Dziwiło nas trochę, że ów kolega co chwilę otrzymywał dyrektywy w stylu: "Uważaj, po prawej stronie leży puszka", ale przez CB radio wydawał się być zabawny i sympatyczny, więc postanowiłam się z nim zapoznać w trakcie jazdy. Tak zupełnie nieświadoma tego, co miało mnie czekać... Nie wiem, jakiego kalibru złych uczynków zdążyłam sobie nazbierać w życiu, ale sądzę, że przemierzając calutką Słowację po skosie z naddatkiem w towarzystwie milczącego, wpatrzonego w ekran smartfona kierowcy oraz radosnych dźwięków zapętlonego disco polo, odpokutowałam na zapas. Próby zagadywania kończyły się co najwyżej przerażonym spojrzeniem w moją stronę, więc z uwagi na nasze własne bezpieczeństwo, po prostu odpuściłam i cierpiałam w ciszy, poddając się kontemplacji polskiej pieśni miłosnej. "Chcę być żoną, twoją żoną..."

W okolicy Gyoru stało się jasne, że przy serbskim ognisku zasiądziemy w najlepszym przypadku kolejnego dnia. Zaczęłyśmy więc rozważać dalsze opcje - dojechać do Szeged byłoby fantastycznie, ale i mało prawdopodobnie. Budapeszt? Zdania miałyśmy podzielone. Kasia, kierowana złymi wspomnieniami, chciała dojechać za miasto albo przeczekać do rana. Dlatego też kiedy po spytaniu pewnego kierowcy wróciła do mnie z informacją: "Nie, on tylko do Budapesztu", nie kryłam rozczarowania. Kurczę, coś było w tym gościu, przecież wysiądziemy przed miastem?.. Nie?.. No ale jak teraz, podejść jeszcze raz i powiedzieć, że nagle zmieniłyśmy zdanie? Bez sensu. Zresztą, już wsiada do samochodu i... zaraz, podjeżdża do nas z pytaniem, czy na pewno nie chcemy? No to jedziemy! Po drodze okazało się, że to podróż z obopólnymi korzyściami, gdyż Tomas akurat wracał z pracy po przygnębiającym dniu, który byłyśmy w stanie rozjaśnić na wieczór. Co więcej, znów miałyśmy sposobność posłuchać autostopowych opowieści, gdyż znał założyciela Hitchwiki. Co za dzień! Do tego muzyka na tej trasie była jak marzenie.

Rano, zbierając namiot z węgierskich chaszczy, radośnie szykowałyśmy się do dalszej drogi. (Która w planach miała wyglądać zupełnie inaczej, czyli tak, jak ten wpis. Jedno i drugie miało być krótkie i do sedna!) Co zdarzyło się później? Później już było krócej, ciekawiej i mam więcej zdjęć, więc zapraszam do czytania kolejnych notek!

Jeszcze tylko umyję zęby, spakujemy namiot i w drogę, ok?

Promienny uśmiech, to będzie wspaniały dzień!

Tu był nasz dom przez jedną noc. Jedyne miejsce w krzakach niebędące sraczem.


środa, 9 listopada 2016

Kasztanowe kontrowersje, czyli zróbmy pranie!

Od kiedy pamiętam, pranie robiłam "normalnie". Do jednej komory proszek, do drugiej płyn do płukania, 30 albo 40 stopni, 800 obrotów i po mniej więcej półtorej godziny ubrania znowu są czyściutkie, pachnące chemiczną świeżością i właściwie prawie suche.
Słyszałam o orzechach piorących, znałam ludzi, którzy ich używali, ba, nawet widziałam je i dotykałam ich! Kiedy podniosłam swoją świadomość ekologiczną, zapragnęłam sama zacząć ich używać, ale wtedy... bam! W październiku zobaczyłam na facebooku linka do artykułu, który z miejsca przyciągnął moją uwagę. A to dlatego, że opisywał, jak zrobić płyn do prania z kasztanów. Tak, ze zwykłych kasztanów.
Nie powiem, podekscytowałam się. Jak to tak, z kasztanów? Mam po prostu nazbierać kasztanów i prać?.. Wow. Oczywiście pierwszego z brzegu bezdeszczowego dnia wybrałam się na bezkrwawe polowanie z torbą. Dzieląc się radosną nowiną z przypadkowymi ludźmi.

 - Jak to jest, że w każdym wieku chce się zbierać kasztany, prawda?
 - Ach, bo wie pani, czytałam artykuł o tym, że można zrobić płyn do prania z kasztanów! Teraz nazbieram i będę testować.
 - Z kasztanów? Płyn do prania?!
 - TAK!!
(Tu należy sobie wyobrazić szaleństwo w oczach, ale z tego pozytywnego rodzaju).

Dobra, więc co trzeba zrobić, kiedy już nazbiera się tyle kasztanów, że można sobie nimi wyłożyć całą podłogę w mieszkaniu?

PRZEPIS NA KASZTANOWY PŁYN DO PRANIA
  • Na jedno załadowanie pralki wystarczy wziąć 4-5 kasztanów.
  • Kasztany trzeba rozdrobnić, co można zrobić na kilka sposobów: pokroić nożem na kilka kawałków, zblendować lub owinąć w ściereczkę i potłuc młotkiem albo innymi ciężkimi przedmiotami. Ogółem - im drobniej, tym lepiej. Intuicyjnie obieram kasztany z brązowych łupin, myślę, że tę opcję polecam.
  • Teraz znów mamy kilka możliwości! Można to, co zostało z kasztanów, zawiązać w welurowym woreczku (albo po prostu skarpecie, której już nie będziesz używać) i wrzucić do prania albo zalać szklanką wody. Im cieplejsza woda i drobniejsze cząstki, tym mniej czasu potrzeba, przy zblendowanych i wrzątku wystarcza ponoć 10 minut. Ja zwykle zostawiam na co najmniej pół godziny, najlepiej na noc.
  • Po namoczeniu powinien pozostać mlecznobiały płyn, który odcedzamyprzez sitko. Masę wyrzucamy (nadaje się na kompost), a wody używamy jak płynu do prania. Taki detergent daje się przechowywać w lodówce przez kilka dni.
  • Do prania ręcznego ponoć najlepiej jest wygotować kasztany i dopiero przecedzić.

Kiedy powiedziałam o tym mamie, wpadła w panikę. Dosłownie.

 - Ale jak to, kasztany?! Matko, przecież kasztany brudzą!!
 - Brudzą? Ale jak brudzą? W jaki sposób?
 - NO NA BRUDNO BRUDZĄ!!

Ta informacja nieco mnie zmartwiła. Co będzie, jeśli zamiast czystych ubrań dostanę ubrania bezpowrotnie zniszczone?.. Co jeśli, o zgrozo, będę musiała przyznać mamie rację?
Postanowiłam jednak zaryzykować i zaufać internetowi, twierdzącemu, że kasztany zawierają bardzo dużo saponin - taka lokalna wersja orzechów piorących, nie trzeba sprowadzać z dalekich Indii.

Jak efekty? Cóż. Pierwsze pranie - ok, pobrudzić niczym się nie pobrudziło. Co prawda większe plamy się nie sprały, ale to chyba bardziej moja wina, bo ich nie zaprałam (przyznaję, z jakiegoś powodu jestem beznadziejną praczką, każdy, komu zafarbowałam skarpety na brudny róż albo wymiocinowoniebieski, może to potwierdzić). Nawet jakoś ładnie pachniało, ale zaraz, czy to nie resztki proszku zatrzymane w pralce?
Drugie pranie, w którym pamiętałam o zapraniu plam - super! Chociaż chyba duży udział miało w tym mydło, którym zapierałam?

Gdy otworzyłam wiaderko, aby przygotować się do trzeciego prania...
Fuj. Szczerze, myślałam, że już powysychały... Jeszcze do teraz czuję smród spleśniałych i sfermentowanych kasztanów. Ale, co robić, nie poddam się tak łatwo - znalazłam część nietkniętą przez pleśń i wysuszyłam na kaloryferze, z resztą pożegnałam się raz na zawsze.
Tym razem ubrania wyszły jakieś takie... brudne. To znaczy kiedy wysychały na suszarce, niczym nie przypominały świeżego prania.
Bardziej wydzielały subtelny aromat znoszonych, mokrych ciuchów.
Daję łapkę w dół.

Także po ręcznym praniu (do którego jednak nie wygotowywałam kasztanów) zauważyłam kilka delikatnych, żółtawych śladów w odcieniu płynu kasztanowego. Czyżby mama miała rację?

Dzieląc się swoimi spostrzeżeniami na temat wyników tego eksperymentu, usłyszałam sugestie, że być może ubrania wydają mi się czystsze, ale gdybym "uprała" je w samej wodzie, efekty byłyby takie same. Dziś znalazłam artykuł, w którym autorka opisuje badania, według których... pranie orzechami piorącymi jest tak samo efektywne jak pranie samą wodą. Czyli jednak?
Z drugiej strony zaś, wpadłam też na nieco szerszy opis kasztanowej mocy, w dodatku po polsku. Tutaj można też przeczytać, że warto dodać do białego prania sodę oczyszczoną. Rzeczywiście, widziałam internetowe skargi na szarzejące pranie po orzechach indyjskich.

Wniosek z tego wszystkiego dla mnie jest jeden - jeśli chcesz spróbować sam(a), śmiało. Nic złego nie powinno się wydarzyć.
Jeśli o mnie zaś chodzi, może spróbuję jeszcze raz, dla pewności, lecz raczej zaczynam się rozglądać za ulepszeniami tej opcji, które pozwolą cieszyć się czystą odzieżą bez wypuszczania połowy tablicy Mendelejewa do wody, zatruwania środowiska i używania plastikowych opakowań.
Nie daję od razu kasztanom czerwonego światła, ale na pewno nie poprzestanę na nich samych, bo mi coś za mało czystości.

sobota, 5 listopada 2016

Mój Eko Październik - podsumowanie

Jeżeli kasztany, których nazbierałaś do prania, spleśniały co do jednego, pod prysznicem wrzeszczysz, bo ocet wlewa ci się do oczu, widząc swoją nogę wystającą spod kołdry masz ochotę sięgnąć po gaz pieprzowy, ludzie na twój widok robią znaczące miny, a ty sama zamiast chronić planetę masz ochotę zdetonować bombę atomową, to znak, że Eko Październik nie wypalił.

Można powiedzieć, że moje wakacje upłynęły w dużej mierze pod znakiem "ECO". Siedzenie w lesie, gotowanie roślin na ognisku, kąpanie się w rzece, jeżdżenie stopem, kontakty z hipisami i czytanie historii kobiety, która pewnego roku postanowiła każdego dnia dokładać sobie jakieś "zielone" wyzwanie. Złożenie tych wszystkich czynników poskutkowało tym, że zapragnęłam też być zielonym ludkiem, eco, wege, hippie, zero-waste. Wszystko naraz. Od razu. Już, teraz! Owszem, nie od zera, bo już od jakiegoś czasu nie jadam mięsa czy staram się żyć ekologicznie - jednak tempo, które sobie narzuciłam po powrocie do codziennego życia, zdecydowanie było tempem kuli śniegowej. Na szczęście zauważyłam to w porę i stwierdziłam, że nawet, jeśli nie uda mi się zatrzymać całego tego zbioru "dziwactw" na resztę życia, to poeksperymentuję w październiku. Taki Eco October.

Czytając książkę Vanessy Farquharson "Zieloni śpią nago" poczułam się nieco zaskoczona faktem, jak wielką nienawiścią do ekologii wydawała się pałać pod koniec eksperymentu i jak duży wpływ miał on na jej samopoczucie. Wydawało mi się to jakieś przesadzone. Przecież nie golenie nóg, jedzenie lokalnych, ekologicznych produktów, kompostownik w domu i jeżdżenie rowerem to sama zabawa, nie? Cóż. Teraz biję się w piersi. Cholera, Vanessa, po miesiącu, w trakcie którego przecież nie dodawałam nowych rzeczy codziennie, bardzo dobrze to rozumiem. Myślę, że zmuszanie ludzi do ekologicznych wyborów jest najprostszą drogą do wzbudzenia w nich nienawiści do ekologii. Brr.

Zaczynam wprawdzie od końca, a to właśnie dlatego, że ogrom porażki tego wyzwania, który spiętrzył się właśnie dzisiaj, wręcz zmusił mnie do takich wyznań. W kolejnych notkach z tego cyklu będę rozwijała konkretne pomysły, jak je realizowałam, dlaczego, co w nich było w porządku, a co nie, tymczasem pokuszę się o krótkie zestawienie.

1. Pranie kasztanami. Mój numer popisowy. Właściwie całkiem dobry pomysł, pranie wychodzi należycie odświeżone, po zapraniu zeszły nawet większe plamy, co więcej - ładnie pachnie, tak świeżo-orzechowo. To, że trzeba nazbierać kasztanów, to nie jest problem. To, że trzeba te kasztany odpowiednio wcześniej połupać, namoczyć, odfiltrować, to już może być problem, ale do "przeskoczenia". Natomiast przechowywanie... hehehe. Powiem tak - wydawało mi się, że dostatecznie już je porozkładałam, wysuszyłam, poprzebierałam, i, nade wszystko, odłożyłam w odpowiednim momencie. Sięgając po kasztany, żeby przygotować je na dzień przed praniem, zupełnie nie spodziewałam się całego wiaderka pleśni. Szlag by to.

2. Mycie eko-mydełkiem całego ciała, włosów i naczyń. Tutaj właściwie nie mogę narzekać. Hypoalergicznie, tanio, czysto, nawet włosy wychodzą miękkie i lśniące. Tylko tłumaczenie ludziom, dlaczego, do diaska, myjesz naczynia mydłem, bywa dość... dość. I trzeba uważać z myciem patelni. (Swoją drogą - czy może mi ktoś wyjaśnić, jaki jest sens pakowania ekologicznego, roślinnego mydła w folię przed zapakowaniem w tekturkę?!)

3. Płukanie włosów octem owocowym. Ocet domyka łuski włosa, jest tani, biodegradowalny, w pełni naturalny, superwydajny, można go zrobić samodzielnie albo kupić w szklanej butelce, czym przewyższa pełne chemii odżywki pakowane w plastikowe butelki. Są tylko dwa problemy - kiedy przez nierozwagę kapniesz sobie octem do oka, masz wrażenie, że już więcej nic nigdy nie zobaczysz, a kiedy nie zmyjesz zapachu octu przed randką, z pewnością już w życiu nie zobaczysz absztyfikanta.

4. Pożegnanie z maszynką do golenia. O, to jest ciekawy punkt. U mnie związany nie tylko z ekologią, ale także z samoakceptacją i próbą zredefiniowania granic wpływu społecznych standardów piękna na moje życie. Rzeczywiście, udało mi się odkryć na moim ciele takie włosy, które ku własnemu zdumieniu potrafię zaakceptować, jednak, co tu ukrywać - nie mogę się doczekać, kiedy przeproszę depilator i maszynki. Może kiedyś to się zmieni, ale póki co wolę jednak siebie bez wąsa.

5. Używanie wody z octem jako uniwersalnego płynu do czyszczenia. To mnie bardzo pozytywnie zaskoczyło, jako że we wszystkich emulsjach zawsze drażniło mnie, że trudno jest je do końca spłukać, co sprawia wrażenie (dla mnie), jakby po czyszczeniu armatura czy podłoga były jeszcze bardziej brudne. Przy wodzie z octem ten problem znika. Wszystko jest czyste, nie pieni się, nie klei, łatwo się spłukuje, a w dodatku nie śmierdzi! Jedyną drażliwą kwestią pozostaje tłumaczenie współmieszkającym, co robi w łazience ten dziwny słoiczek ze śmierdzącą cieczą i dlaczego zwyczajnie nie kupię płynu do podłóg.

6. Materiałowe chusteczki zamiast higienicznych. Jedno słowo - bomba! Może dlatego, że jeszcze nie złapał mnie porządniejszy katar. Może na początku było niezręcznie wyciągać je przy ludziach, ale w miarę szybko to uczucie zniknęło. W końcu robię dziwniejsze rzeczy, jak mycie naczyń mydłem i chodzenie z owłosionymi łydkami.

W skrócie - życie w zgodzie z ekologicznymi prawidłami rzeczywiście może powodować mniejsze i większe załamania psychiczne, łącznie z poczuciem skrajnego odizolowania od reszty społeczeństwa. Mimo wszystko daje jednak wiele satysfakcji i jest dobrym testerem nie tylko dla znajomości, ale także dla siły własnej woli. W życiu się nie spodziewałam tak spokojnej reakcji otoczenia na to, że właśnie nazbierałam kilka kilogramów kasztanów, które teraz mam zamiar potłuc tłuczkiem do mięsa tylko po to, żeby móc zrobić pranie. Nie przypuszczałam też, że tak łatwo będzie mi oznajmić ludziom, których ledwie znam, że oto właśnie postanowiłam przestać golić nogi.
Wiesz co? Zdradzę Ci mały sekret. Tak po prawdzie, nikogo nie interesuje, czym sprzątasz, pierzesz czy się myjesz, czy i jak segregujesz śmieci, jak się mają Twoje włosy albo w co wydmuchujesz nos. Tak długo, jak nie wchodzisz na niczyją przestrzeń (na przykład rażąco "naturalnym" zapachem), możesz naprawdę robić, co Ci się podoba. Społeczeństwo bardzo lubi narzucać ludziom pewne granice i reguły, dorastamy czując je wyraźnie wokół siebie, ale są one tylko i wyłącznie iluzoryczne. Nie ma tam strażników, którzy zbesztają Cię za maczanie mopa w wodzie z octem zamiast w chemicznym płynie.