wtorek, 22 listopada 2016

Droga do Serbii - cz. 1

Któregoś dnia, zapewne pięknego, za pośrednictwem Facebooka dowiedziałam się, że w lipcu odbywa się serbskie Rainbow. Sucha informacja. Nigdy nie byłam w Serbii. Nigdy nie uczestniczyłam w Rainbow, choć w sumie chciałam. (O tym, czym jest Rainbow, jeszcze napiszę). Kiedy jednak do tego doszła wiadomość, że wybiera się tam ktoś, kogo lubię tak bardzo, jak rzadko widzę, decyzja mogła zapaść tylko jedna.

Jadę do Serbii!

Początkowo, jak zwykle, rzesze ludzi deklarowały chęć przyłączenia się do mojej wyprawy. Końcowo, jak zwykle, zostałam sama. Niezrażona, postanowiłam sprawdzić na mapie, jak to właściwie wygląda. Zaraz, to tak blisko? Zarówno atlas jak i Google Maps były zgodne - z Krakowa do Nowego Sadu jest 800 km. Ha! Toż to tyle, co do Gdańska! Słowacja, kawałek Węgier i już jestem na miejscu. Czego tu się bać? Jadę sama, jeden dzień i już będę siedzieć przy ognisku z hipisami z całego świata!
Kiedy poinformowałam mamę o moich planach, zareagowała ze spokojem - w końcu zna mnie już zbyt dobrze. Niestety, siostra zareagowała zgoła inaczej.

"Chyba zwariowałaś, że chcesz sama stopem do Serbii jechać!"

Cóż, powiedzmy sobie szczerze - za pierwszym razem te słowa nie zrobiły na mnie wrażenia. Kiedy jednak słyszałam je przez kilka dni w kółko i w kółko, okraszane barwnymi opisami, jakie to dzikusy nie żyją w Serbii, jak to tam nie jest niebezpiecznie i jak bardzo martwa wkrótce nie będę, zaczęłam się zastanawiać. Może dla świętego spokoju warto wrzucić ogłoszenie na parownik? Z kimś droga zawsze jest przyjemniejsza...
Tak więc na 3 dni przed planowanym wyjazdem skleciłam naprędce kilka zdań, które zamieściłam na stronie w nadziei na znalezienie idealnego współpodróżnika. Albo nawet współpodróżniczki. Ku mojemu zdziwieniu, rzeczywiście otrzymałam kilka odpowiedzi - w większości zupełnie przypadkowych. Ale wśród nich była ta jedna, jedyna wiadomość, która wydawała się być idealna.
Krótka rozmowa i spotkanie potwierdziły, że ja i Kasia mamy podobne oczekiwania i pojęcie zabawy. Spotkałyśmy się na piwo, w trakcie postanowiłyśmy pójść na uliczne występy teatrów lalkowych, a skończyłyśmy bawiąc się do późna na folkowych koncertach zespołów z całego świata. Idealnie!

Wróciwszy do domu siostry w wyśmienitym nastroju, zostałam obdarowana reklamówką podarunków ze sklepu Militaria.pl - ok, no to teraz mam nadzieję, że wszystkie sumienia zostały uspokojone. Może i jadę do Serbii stopem, ale nie sama, a do tego uzbrojona w gaz pieprzowy, setki rodzajów zapałek i inne samoobronno-survivalowe gadżety, których pewnie nigdy nie użyję i jakoś nawet mi z tego powodu nie przykro.

Kiedy w poniedziałek spotkałyśmy się na przystanku na obrzeżach Krakowa, Kasia powiedziała mi jedno:
 "Nie wiem, jak ty, ale ja zamierzam tam dotrzeć jeszcze dzisiaj".

No ba! Przecież to tak blisko! Radość nie opuszczała nas, gdy zatrzymał się pierwszy samochód. Wprawdzie kierowcą nie był może Leo DiCaprio, ale udało nam się natrafić na innych autostopowiczów - Kasię i Dominika z Podróży na Wynos, wybierających się akurat w Tatry. Po tym odcinku, obfitującym w udzielanie sobie wskazówek i dzielenie się anegdotami autostopowymi, napotkałyśmy na swój pierwszy trudny moment.
To było zaraz za rozwidleniem, przy przystanku, a wydawało się, jakby środek pola. Pusta droga, my, robotnicy pracujący nieopodal... Słońce prażyło niemiłosiernie, godziny mijały, robotnicy zagadywali, a morale spadało niczym liść uniesiony podmuchem wywołanym przez mijające nas obojętnie, z rzadka przejeżdżające samochody. Aż wtem zatrzymała się ONA - polska ciężarówka, jadąca aż do Węgier.

Zdjęcia z samochodów nie są moją mocną stroną.

Gdy już zdążyłyśmy wpakować się do szoferki i zbić piąteczkę, kierowca poinformował nas, że przy granicy ze Słowacją (czyli lada moment) jedna z nas musi się przesiąść do kolegi, bo Słowacy "lubią wlepiać wysokie mandaty". No przecież, jasna sprawa. Dziwiło nas trochę, że ów kolega co chwilę otrzymywał dyrektywy w stylu: "Uważaj, po prawej stronie leży puszka", ale przez CB radio wydawał się być zabawny i sympatyczny, więc postanowiłam się z nim zapoznać w trakcie jazdy. Tak zupełnie nieświadoma tego, co miało mnie czekać... Nie wiem, jakiego kalibru złych uczynków zdążyłam sobie nazbierać w życiu, ale sądzę, że przemierzając calutką Słowację po skosie z naddatkiem w towarzystwie milczącego, wpatrzonego w ekran smartfona kierowcy oraz radosnych dźwięków zapętlonego disco polo, odpokutowałam na zapas. Próby zagadywania kończyły się co najwyżej przerażonym spojrzeniem w moją stronę, więc z uwagi na nasze własne bezpieczeństwo, po prostu odpuściłam i cierpiałam w ciszy, poddając się kontemplacji polskiej pieśni miłosnej. "Chcę być żoną, twoją żoną..."

W okolicy Gyoru stało się jasne, że przy serbskim ognisku zasiądziemy w najlepszym przypadku kolejnego dnia. Zaczęłyśmy więc rozważać dalsze opcje - dojechać do Szeged byłoby fantastycznie, ale i mało prawdopodobnie. Budapeszt? Zdania miałyśmy podzielone. Kasia, kierowana złymi wspomnieniami, chciała dojechać za miasto albo przeczekać do rana. Dlatego też kiedy po spytaniu pewnego kierowcy wróciła do mnie z informacją: "Nie, on tylko do Budapesztu", nie kryłam rozczarowania. Kurczę, coś było w tym gościu, przecież wysiądziemy przed miastem?.. Nie?.. No ale jak teraz, podejść jeszcze raz i powiedzieć, że nagle zmieniłyśmy zdanie? Bez sensu. Zresztą, już wsiada do samochodu i... zaraz, podjeżdża do nas z pytaniem, czy na pewno nie chcemy? No to jedziemy! Po drodze okazało się, że to podróż z obopólnymi korzyściami, gdyż Tomas akurat wracał z pracy po przygnębiającym dniu, który byłyśmy w stanie rozjaśnić na wieczór. Co więcej, znów miałyśmy sposobność posłuchać autostopowych opowieści, gdyż znał założyciela Hitchwiki. Co za dzień! Do tego muzyka na tej trasie była jak marzenie.

Rano, zbierając namiot z węgierskich chaszczy, radośnie szykowałyśmy się do dalszej drogi. (Która w planach miała wyglądać zupełnie inaczej, czyli tak, jak ten wpis. Jedno i drugie miało być krótkie i do sedna!) Co zdarzyło się później? Później już było krócej, ciekawiej i mam więcej zdjęć, więc zapraszam do czytania kolejnych notek!

Jeszcze tylko umyję zęby, spakujemy namiot i w drogę, ok?

Promienny uśmiech, to będzie wspaniały dzień!

Tu był nasz dom przez jedną noc. Jedyne miejsce w krzakach niebędące sraczem.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz