wtorek, 24 stycznia 2017

Być jak Frida

Do napisania tego posta zbierałam się już od dłuższego czasu. Mnóstwo razy układałam słowa w głowie, jednak wciąż jeszcze nie udało mi się usiąść i spisać wszystkiego od początku do końca. Nie przypuszczałam, że będzie to takie trudne - ale skoro już zaczęłam...
Frida Kahlo, Autoportret

Moje włosy są ciemne, a cera jasna - było tak w zasadzie od kiedy pamiętam i raczej nic się już w tej materii nie zmieni. Wiąże się z tym jedna, niefortunna cecha, dręcząca mnie od późnej podstawówki.
To nie jest tylko piękny, gruby, ciemny warkocz.
Do całej mojej urody należy dodać grube, ciemne, prawie złączone brwi, widoczne na pierwszy rzut oka włosy wszędzie, gdzie się da, a także mało subtelnego wąsika. Czy muszę tłumaczyć, jak bardzo rzutowało to na moją samoocenę w okresie dojrzewania?

Oczywiście bardzo wcześnie zaczęłam się wprawiać w poskramianiu każdego niepokornego włoska, przechodząc przez wzloty i upadki, próbując dojść do mistrzostwa depilacji i jak najlepszych efektów - czyli prawdopodobnie ciała gładkiego jak w przedszkolu. Sen z powiek spędzały mi włosy na rękach i wąsik. Gimnazjum wspominam jako okres wiecznego stresu - goląc włosy na rękach, czułam się jak dziwoląg i starałam się unikać krótkich rękawków, żeby jednak nikt nie widział, że to robię, pozostawiając je samym sobie, czułam się dokładnie tak samo i tak samo próbowałam je zakrywać, żeby z kolei nikt nie widział, jaka jestem owłosiona. Wąsik, za radą starszej siostry i koleżanek, rozjaśniałam wodą utlenioną, co sprawiło tylko, że na długi czas skóra nad moją górną wargą stała się jaśniejsza.
Koszmar nastolatki.

W końcu w okolicach liceum doszłam do tego, co i jak robić, żeby wyglądać i czuć się całkiem normalnie. Po tylu latach! I prawdopodobnie trzymałabym się tego do dzisiaj, gdyby nie moja wrodzona niechęć do bolesnych depilacji, skóry podrażnionej od maszynek i szorstkiej szczeciny, odrastającej w mgnieniu oka.
I gdybym pewnego dnia nie trafiła na post Cassii Chloe:

Traf chciał, że akurat od kilku miesięcy zarzuciłam codzienny rytuał nakładania makijażu oraz spędzałam lato w Hiszpanii, gdzie noszenie makijażu było szczególnie niepraktyczne ze względu na ekstremalnie wysokie temperatury. A także - gdzie nikt mnie nie znał, więc mogłam swobodnie eksperymentować.
Postanowiłam więc sprawdzić, jak zachowają się moje brwi po latach regulowania.
Przez kilka pierwszych tygodni bardzo cieszyłam się z ograniczonego dostępu do luster, bo wszystko odrastało bardzo nieregularnie i wyglądało bardzo przypadkowo. Bardzo źle.

Nie poddałam się jednak i jeszcze przed powrotem do Polski stwierdziłam, że... podoba mi się ten nowy wizerunek! Mam wrażenie, że te niewyregulowane brwi nadają mi bardziej "dzikiego" charakteru. Bardziej ze mną rezonują niż takie idealnie ułożone.

Przy wielu rozmowach słyszałam później od koleżanki:
"A może kiedyś ośmielisz się i zostawisz też w spokoju wąsa? Będziesz jak Frida!"
Zbywałam to śmiechem. Nie, nie, nie, co jak co, ale tego nigdy nie zrobię.
Na pewno.

To znaczy tak mi się wydawało, aż do tych wakacji.

Już wcześniej obserwowałam z wypiekami na twarzy całą tę dyskusję na temat depilacji, braku depilacji, tego, czy golenie nóg jest przejawem zniewolenia kobiet przez zgniły patriarchat i kapitalizm, czy jednak robią to z własnej woli, jak to jest - śledziłam towarzyszące temu emocje, niedowierzając, że ludzi tak bardzo ekscytuje czyjeś owłosienie.
Nigdy jednak nie miałam wyrobionej opinii na ten temat (mówię o dorosłym życiu, nie o gimnazjalnym obrzydzeniu wywołanym przedawkowaniem kolorowych gazetek dla dziewcząt i młodych kobiet). To znaczy, no okej, każdy ma prawo decydować, co chce robić ze swoim ciałem, prawda? Ale czego ja tak naprawdę chciałam?

Wiele się zmieniło ostatniego lata, kiedy spędziłam mnóstwo czasu na łonie przyrody z ludźmi z całego świata, którzy żyją bliżej natury niż przeciętny współczesny obywatel zachodniej Europy. Wtedy moja szala przechylała się na drugą stronę i głupio było mi wyciągnąć przy nich maszynkę i golić nogi nad rzeką. No bo i czemu miałoby to służyć?
Kiedy w październiku wróciłam na łono cywilizacji i zwykłych obowiązków, rzuciłam sama sobie rękawicę. Zostawiam wszystkie włosy w spokoju i patrzę, co z tego wyniknie.

Minęło prawie 5 miesięcy.

Jak było na początku? Bardzo źle. Czułam się wiecznie nieprzystosowana, brzydka, jakaś taka mniej wartościowa. Zupełnie niepotrzebnie, bo przecież przez zdecydowaną większość czasu i tak nie widać, żebym czymkolwiek się różniła od innych kobiet. Kompleksy w dużej mierze są po prostu własną projekcją.
W pewnym przełomowym momencie ogoliłam nogi - już od bardzo dawna nie było to aż takim wydarzeniem!
I co wtedy się stało? Zupełnie nic. To znaczy, poczułam się nieswojo w pierwszych chwilach, ale poza tym nie nastąpił żaden przełom, nie spojrzała na mnie z lustra Miss Universe. Straciłam kilka minut pod prysznicem i wyrzuciłam do kosza kolejną w moim życiu maszynkę, którą pewnie dość trudno będzie przetworzyć. Bilans zysków i strat wskazuje raczej na przewagę strat.

Jak jest teraz? Zupełnie normalnie. No, prawie. Dalej unikam "obnoszenia się", wolę nie odsłaniać nagich pach czy nóg, jeśli nie muszę. Dalej czasem patrząc w lustro zastanawiam się, jak oceniają mnie ludzie. Nie wiem, co z tym zrobię latem - pewnie to, co będzie dla mnie wygodniejsze, zwyczajnie.
O dziwo, po tylu latach okazało się, że zaakceptowanie siebie jest możliwe. Że wystarczy nie słuchać innych, kierowanych własnymi kompleksami. Że trzeba tylko wsłuchać się w siebie i odkryć, co samemu ma się ochotę czy potrzebę robić, także z własnym ciałem.

I takich odkryć każdemu życzę!

czwartek, 19 stycznia 2017

Norweska zima - cz. 1

Przed samym wyjazdem bardzo się stresowałam, nie wiedząc w sumie, dlaczego. Może to przez czekającą mnie siatkę połączeń? Wystarczyło przecież, żeby jeden pociąg spóźnił się o kilka godzin, co przecież dla zimowych polskich pociągów nie jest niczym nadzwyczajnym, żeby wszystko się posypało. Na szczęście nic takiego się nie stało i rankiem 28 grudnia ja i Magda wysiadłyśmy z pociągu na stacji w Mørkved.

Miało być -20 i śnieg, było 0 i śnieg z deszczem

Pogoda, która nas przywitała, nie była zbyt zachęcająca. Początkowo cieszyła mnie duża ilość śniegu dookoła, szybko jednak okazało się, że wcale nie jest tak pięknie, jak się wydawało. Czy było zimno? Otóż... nie do końca! Z nieba padało coś, co powinno było być śniegiem, jednak po kilku godzinach stało się zdecydowanie deszczem. Zalegający na ulicach śnieg zaczął topnieć, jednak chodniki wciąż pokrywała gruba, zdradziecka warstwa lodu.

Po tym, jak dotarłyśmy do naszego hosta, zdecydowałyśmy się spróbować złapać stopa do Saltstraumen, żeby zobaczyć najsilniejszy prąd pływowy świata. To jakieś 23 kilometry, bliziutko! Jeśli jednak myślicie, że w Norwegii łatwo da się złapać stopa zimą...
W krótkim czasie zatrzymał się dla nas pewien Somalijczyk. Z rozmowy widać było, że angielski nie jest jego najmocniejszą stroną, wydawało się jednak, że rozumiemy się i wie, dokąd chcemy jechać. W pewnym momencie jednak Magda nieśmiało zwróciła moją uwagę, wskazując na GPS:
 - Zuza, powinnyśmy były skręcić 6 kilometrów temu...
Och. No trudno. Wysiadłyśmy więc i próbowałyśmy łapać coś z powrotem. Wyglądało to mniej więcej tak:
 

 Po jakiejś godzinie wędrówki połączonej z łapaniem stopa, udało nam się zatrzymać samochód. Nie, nie jechał do Saltstraumen. Trudno - postanowiłyśmy więc zobaczyć Bodø. Słyszałam od ludzi, którzy odwiedzali je wiosną opowieści, że tam nic nie ma. Myślałam, że przecież nie może być tak źle!
Cóż. Zimą? Jest jeszcze gorzej.

Widok ze stacji w Mørkved
W miarę wcześnie wróciłyśmy więc do domu naszego hosta i przegadałyśmy z nim pół nocy, po raz pierwszy nacinając się też na szacowanie czasu. Zima w strefie podbiegunowej nie sprzyja odróżnianiu godziny 19 od 21!

Plan na kolejny dzień obejmował przedostanie się autostopem do Tromsø. Przyznaję - zakładając, że to się uda, nie wzięłam zupełnie pod uwagę panujących warunków. Raczej nie pogodowych, bardziej... społecznych? Norwegowie nie biorą autostopowiczów zbyt chętnie. Oczywiście miałyśmy też zapisane, kiedy odjeżdżają autobusy, postanowiłyśmy więc tak wcześnie, jak się da, zacząć łapać z przystanku, z którego o 7:30 odjeżdżał nasz autobus do Narwiku. Okazało się, że "tak wcześnie, jak się da" to w naszym przypadku 7:00, więc łapanie stopa wyglądało bardziej jak czekanie na autobus z wyciągniętą przed siebie planszą: "NARVIK".

W Norwegii wszystkie połączenia autobusowe i pociągowe są ze sobą skorelowane, więc nie ma obaw, że po dotarciu do krańcowej stacji przyjdzie nam czekać pół dnia, aby dostać się dalej. Oczywiście ma to sens, ponieważ większa część kraju jest długa i wąska, a dużych miejscowości jest na tyle niewiele, że po prostu nie istnieje zbyt wiele możliwości wyboru kierunku. Tak więc nasz autobus do Tromsø odjeżdżał mniej więcej godzinę po naszym przyjeździe do Narwiku. Postanowiłyśmy spędzić ten czas na łapaniu stopa.
Czy muszę dodawać, jaki był efekt?
Ok. Do Tromsø dostałyśmy się autobusem.

Pierwszy dzień w Tromsø wykorzystałyśmy na zwiedzanie miasta. To trochę dużo powiedziane, bo ścisłe centrum nie jest zbyt duże. Tutaj muszę wyrazić swoją opinię - samodzielne eksplorowanie miast północnej Norwegii zimą to jednak kiepski pomysł. Ja na pewno tego nie polecam, zwłaszcza, że od jakiegoś już czasu miasta mnie męczą. Tamtejsze nie są nawet duże, panuje tam bardzo specyficzna atmosfera. To, że jest ciemno, zimno, wieje, pada i nie dzieje się zbyt wiele, to truizmy, ale wszystko to razem sprawia, że "zwiedzanie Tromsø zimą" przypomina zwiedzanie Ustki zimą. W nocy. Nigdy nie byłam w Ustce zimą w nocy, ale przypuszczam, że to nic ciekawego.

Mimo wszystko jednak miasto ma swój urok.

Tromsø - miasto miłości. Chyba.
 Może to właśnie dlatego spędziłyśmy dwa dni na robieniu dokładnie niczego. Centrum Tromsø znajduje się na wyspie Tromsøya, natomiast posiada też część lądową, a także rozciąga się na wyspę Kvalsøya. Na części kontynentalnej, nieopodal Katedry Arktycznej i głównej drogi, niemal pionową ścianą wyrasta góra Storsteinen, na którą można wjechać kolejką linową. Nie jest ona wysoka, sięga 420 m nad poziomem morza, jednak wygląda efektownie.

Do tego, jak można się domyśleć, wydaje się być najlepszym miejscem do wypatrywania zorzy.
Tak - to na tę właśnie górę planowałyśmy wejść przez cały nasz pobyt w Tromsø...

Pomniki porozmieszczane po całym mieście symulują większe zaludnienie
Do wszystkich ciekawostek o mieście docieram w zasadzie dopiero teraz. Dodatkowo korzystanie z uroków miasta utrudniało nam to, że zatrzymałyśmy się u różnych hostów, którzy mieszkali po zupełnie różnych stronach Tromsø, a do tego podczas nocy polarnej zegar biologiczny ulega takiemu zaburzeniu, że cały czas ma się wrażenie pory na spanie.

W nocy wybrałam się z Aengusem, u którego się zatrzymałam, na dumpster diving - dla nieobeznanych, po prostu buszowaliśmy po supermarketowym śmietniku w poszukiwaniu zdatnych do spożycia, acz niekoniecznie do sprzedaży, produktów.
Efekty? Zgodne ze wszystkim, co kiedykolwiek zdarzyło mi się słyszeć na temat freeganizmu w Skandynawii! Wróciliśmy do domu z mnóstwem mango, pomidorów, ciastek, mozarelli, jogurtów, chleba... Aż trudno momentami było wtaszczyć to wszystko po ośnieżonych, stromych drogach "na skróty".

Drugiego dnia natomiast przypadał Sylwester. Początkowo planowałyśmy spędzić go na imprezie z którymś z hostów, kiedy jednak udało nam się zjeść wspólnie śniadanie o 13 i wyjść z domu o 15, postanowiłyśmy zmienić trochę plany i przejść w 2017 rok na górze, popijając wino i, być może, podziwiając zorzę.

Arktyczna Katedra, wizytówka Tromsø
 Cóż, i ten plan się nie udał. Koniec końców o północy wylądowałyśmy w porcie, co mnie, jako fankę portów, bardzo ucieszyło. Przedtem jednak...

PIERWSZE ZETKNIĘCIE Z ZORZĄ

Magda, po wyjściu z domu Aengusa, zadzwoniła do mnie. Upewniła się, gdzie jest przystanek, po czym krzyknęła:
 - A w ogóle, stara, wychodź z domu, bo zorzę widać!
Wooooow!! Aż pisnęłam, szybko wciągnęłam buty bez sznurowania i czym prędzej wybiegłam z domu, patrząc w niebo i pędząc na drogę, do Magdy.
Na niebie było widać cienką, jasną smugę.
 - To chyba jest zorza, nie? Czy chmura?
Na chmurę to nie wyglądało. Czyli zorza?
Czyli zaraz, zaraz... Nie ma tańczących, zielonych świateł, rozlewających się po całym niebie? To naprawdę wszystko?..

 Jak widać, pierwsze dni nie zwiastują nic ciekawego. Na szczęście, później było już lepiej, o czym napiszę kolejnym razem - do zobaczenia!