czwartek, 30 marca 2017

Zmień dietę, uratuj planetę

Jedną z najważniejszych, ale i najbardziej kontrowersyjnych zmian w bezodpadowym trybie życia jest przejście na weganizm.

Awokado - owoc, który wywołuje zbiorową euforię u większości wegan. Z zero waste jest trochę inaczej, bo trzeba pamiętać, że w naszej strefie klimatycznej trzeba je sprowadzać z dość daleka. [źródło: http://www.conservationmagazine.org/wp-content/uploads/2016/03/Avocado-Earth.jpg ]

Nie ukrywam, że sama od najwcześniejszych lat chciałam zostać wegetarianką. Nie do końca rozumiałam wtedy, jakie są ku temu przesłanki poza tym, że było mi szkoda zwierząt, niejedzenie mięsa wydawało mi się takie alternatywne i oryginalne, a przede wszystkim - bohaterka mojej ulubionej kreskówki w każdym odcinku podkreślała swoje wybory żywieniowe.

Pamiętacie Sharon z "Aparatki"? [źródło: http://vignette1.wikia.nocookie.net/braceface/images/d/da/A0e29676-ad58-4506-ab34-1e46cded4a22_detail.jpg/revision/latest?cb=20110412161933 ]

W późniejszych latach moje romanse z wegetarianizmem przechodziły wzloty i upadki, aż do momentu, który nastąpił 3 lata temu.

SZOK I NIEDOWIERZANIE

Co wtedy się stało? Poznałam kilka weganek. Nie wegetarianek, weganek! Nie jedną, kilka! Zaskoczona faktem, że ktoś naprawdę kupuje mleko sojowe i pije je, i to nie kosmici, ale ludzie z krwi i kości, co więcej - z mojego otoczenia, zaczęłam drążyć.
Zaczęło się od kupowania mleka sojowego, tego przedziwnego napoju. Szczerze? Do dzisiaj kocham sojowe czekoladowe z Biedry. Poza tym nie przypuszczałabym wcześniej, że rzeczywiście są to produkty, na które mogę sobie pozwolić.
Kolejnym krokiem było sprawdzenie, dlaczego właściwie weganie nie jedzą mleka i jajek. Mięso - wiadomo, ale nabiał? Co w tym może być złego?
Po raz kolejny prawda niemal ścięła mnie z nóg.
Nadal zresztą zaskakuje mnie, jak niewielką wiedzę ma przeciętny człowiek na temat hodowli przemysłowej, a także jak trudno jest go przekonać, że krowa nie daje mleka sama z siebie, a tylko po porodzie - jak zresztą samica każdego ssaka.

Nie będę się jednak rozwodziła nad etycznością weganizmu ze względu na zwierzęta, bo dziś chodzi mi o coś zupełnie innego. O co konkretnie?
Wielokrotnie spotkałam się z ludźmi, którzy po wielu latach opowiadania żartów z wegan drastycznie zmieniali zdanie i skarżyli mi się na to, że nigdy nie powiedziano im dosadnie, jak zgubny wpływ ma przemysł mięsny (w szczególności) na naszą planetę.

ILU WEGAN POTRZEBA, BY ZMIENIĆ ŻARÓWKĘ?

Popularny żarcik mówi, że żadnego. Weganie i tak nie mogą nic zmienić. Hehe.
Czy jednak rzeczywiście?
Nauka mówi bez ogródek - gdyby każdy człowiek został weganinem, do 2050 roku zmniejszylibyśmy emisję gazów cieplarnianych o ponad połowę [1]. Zmiana obecnych trendów żywieniowych na zdrową dietę spowodowałaby spadek o zaledwie 7%, na wegetarianizm o 44%, weganizm zaś 55%. W dokładniejszą analizę korzyści można wczytać się w Conservation Magazine.

[źródło: https://s-media-cache-ak0.pinimg.com/736x/a6/ca/fd/a6cafdd20d9c199aa2cbc5fdfdd546c4.jpg ]

GARŚĆ STATYSTYK
Na podstawie artykułu "10 Ways Veganism Can Save the Planet" Hannah Sentenac.

 1. 80% światowych zbiorów soi i ponad 50% zbiorów kukurydzy przerabia się na paszę dla zwierząt hodowlanych [2].

2. Rolnictwo odpowiada za ponad 80% dziennego zużycia wody w całych Stanach Zjednoczonych [3].

3. Według badań z 2006 roku, do 2048 wyginą wszystkie żyjątka określane mianem "owoców morza" [4].

4. Wyprodukowanie jednego burgera wymaga zużycia od 15 do 68 tysięcy litrów wody [5].

5. Hodowla bydła pokrywa 45% powierzchni lądów na Ziemi (wolnych od lodu) [6].

6. Przemysł zwierzęcy jest główną przyczyną ginięcia gatunków, powstawania martwych stref w oceanach, zanieczyszczeń wody i niszczenia naturalnych siedlisk, a także 91% niszczenia dżungli amazońskiej [7].

Naprawdę polecam wczytywanie się w podane artykuły, a szczególnie w ostatnie źródło - stronę Cowspiracy. Zdaję sobie sprawę z tego, że dla podejrzliwych może to na początku wyglądać na jeden wielki spisek, ale wystarczy zapoznać się z badaniami i statystykami, aby zrozumieć, że jeśli rzeczywiście istnieje tu jakiś spisek, to raczej ze strony producentów mięsa.

CO ROBIĆ?

Czy to znaczy, że trzeba z dnia na dzień przejść na weganizm?
Ha! Dobrze by było. Dobrze by było, gdyby każdy człowiek unikał mięsa, nabiału i plastikowych opakowań - nie jest to jednak proste.
Usuwając z diety pół kilo mięsa, oszczędzasz więcej wody niż zrobił(a)byś, nie biorąc prysznica przez pół roku. [źródło: https://s-media-cache-ak0.pinimg.com/736x/7b/36/92/7b369253a198f66ea16637b4c074e126.jpg ]
Szczerze mówiąc, sama nie jestem weganką, bo przy moim szybkim trybie życia i wiecznym braku czasu było to dla mnie zbyt niewygodne. (Tak, to jest wyznanie!). Na co dzień jem wegetariańsko, ale kiedy tylko mam możliwość, wybieram wegańskie posiłki.
Co ważne, zawsze cieszę się, kiedy ktoś z moich jedzących mięso znajomych wybiera wegańską opcję - każdy taki drobny wybór ma wpływ na całokształt i o tym należy pamiętać!
Przy obecnych zmianach w modzie żywieniowej tylko czekać, aż roślinne odpowiedniki staną się jeszcze bardziej powszechnie dostępne.


Źródła:
[1] Springmann M. et al. “Analysis and valuation of the health and climate change cobenefits of dietary change”, Proceedings of the National Academy of Sciences USA
[2] https://www.ciwf.org.uk/includes/documents/cm_docs/2012/t/the_impact_of_industrial_grain_fed_livestock_production_on_food_security_2012.pdf
[3] https://www.ers.usda.gov/topics/farm-practices-management/irrigation-water-use/background.aspx
[4] http://www.washingtonpost.com/wp-dyn/content/article/2006/11/02/AR2006110200913.html
[5] https://www.fastcompany.com/1680051/all-the-water-it-takes-to-produce-a-burger?show_rev_content
[6] https://cgspace.cgiar.org/bitstream/handle/10568/10601/IssueBrief3.pdf
[7] http://www.cowspiracy.com/facts/

wtorek, 14 marca 2017

Norweska zima - cz. 3

Przed przyjazdem do Norwegii nasze plany nie były do końca sprecyzowane. Myślałyśmy na przykład o odwiedzeniu Lofotów, ale połączenia były na tyle złe, że wystarczyło jedno niepowodzenie, aby spóźnić się na powrotny samolot. Po doświadczeniu pogody panującej w Bodø już wiedziałyśmy, że bez żadnego kombinowania po prostu powolutku pozwiedzamy to, co wcześniej zaplanowałyśmy. Pełen relaks.
Z Narwiku potrzebowałyśmy się dostać do Fauske, skąd odjeżdżał nasz pociąg do Trondheim. Miałyśmy na to cały dzień, jako że pociąg wyruszał wieczorem i jechał przez całą noc. Autobusy z kolei były dwa - jeden o 7 rano, więc bez szans, żeby na niego wstać, a drugi o 16, więc na styk do pociągu.
Tu ciekawostka - w Norwegii, a przynajmniej w jej północnej części, wszystkie połączenia są pod siebie dopasowane. Wprawdzie odjeżdżają na przykład dwa pociągi czy dwa autobusy dziennie, ale jest to tak ułożone, że kiedy dojedzie się do węzła przesiadkowego/stacji końcowej, za pół godziny czy godzinę na pewno w planie jest kolejny autobus/pociąg, który zawiezie nas jeszcze dalej. Dzięki temu też przy spóźnieniach skorelowane połączenia czekają na to, aby ludzie się przesiedli. W końcu w przeciwnym wypadku musieliby czekać wiele godzin... Inną ciekawostką jest też to, że autobusy w północnej Norwegii zatrzymują się zwykle wszędzie, gdzie się im macha. Nawet miejscy kierowcy często są bardzo wyrozumiali dla pasażerów machających w połowie drogi między przystankami i desperacko próbujących dobiec po pochyłej warstwie lodu do zatrzymującego się pojazdu.

W każdym razie - skoro zaczynając łapać stopa około 10, kiedy to już jest jasno, będziemy miały jeszcze 6 godzin do autobusu, to chyba uda nam się coś złapać, prawda?
Niekoniecznie.

Stanęłyśmy z wyciągniętymi kciukami na podmiejskiej stacji benzynowej mniej więcej tak, jak planowałyśmy. Temperatura panująca na zewnątrz wynosiła jakieś -13°C, więc nie było to szalenie przyjemne doświadczenie, powiedzmy sobie szczerze. Na szczęście w każdym momencie mogłyśmy pójść odtajać do pobliskiej stacji. Próbowałyśmy łapać na karton, łapać bez kartonu, pytać ludzi, którzy tylko nas wyśmiewali - wszystko to bez skutku. Po kilku godzinach zamarzania zatrzymał się Somalijczyk, z którym średnio potrafiłyśmy się dogadać. Koniec końców wyszło lepiej niż poprzednim razem, kiedy próbował nas podwieźć jego rodak, ponieważ dojechałyśmy do kolejnej miejscowości, gdzie próbowałyśmy łapać w miejscu wielozadaniowym - parking supermarketu i przystanek komunikacji międzymiastowej.
Temperatura wynosiła już -18°C, od przyjazdu autobusu dzieliły nas mniej więcej 4 godziny, szanse na złapanie czegokolwiek wyglądały na marne.
Wtem... ktoś się zatrzymał!
I w taki właśnie sposób znalazłyśmy się w samochodzie norwesko-amerykańskiej rodzinki. Mimo że na początku John trochę zraził nas tekstem: "Gdybyście były chłopakami, nie wziąłbym was", cała trójka była przekochana. W końcu zresztą został dostrzeżony fakt, że stoimy na trzaskającym mrozie i jesteśmy takimi bidami. Po raz pierwszy usłyszałyśmy też z ust Norweżki słowa krytykujące jej kraj stwierdzeniem, że Norwegię miło jest odwiedzić, ale niekoniecznie w niej mieszkać. Argument? Cóż, jednak norweskie ceny są wysokie nie tylko dla turystów.
Na tym odcinku miałyśmy okazję zrobić kilka zdjęć dzięki uprzejmości Any, która wręcz nalegała, abyśmy zatrzymały się na poboczu specjalnie w tym celu. Było warto, widoki z głównej drogi to jedne z najlepszych widoków w Norwegii.

Zdjęcie zrobione przy domu Johna i Any. Tak, nic tam nie ma - śnieg, morze, pustka.
Na sam koniec podjechaliśmy do domu podwożącej nas rodziny, gdzie zostałyśmy obdarowane ogromnym pudłem domowych ciastek (wciąż o nich marzę) i odstawione na prom.
Tu pojawił się pewien problem. Północną część Norwegii od środkowej i południowej oddziela przesmyk, przez który można się przedostać tylko i wyłącznie promem, co oznacza, że mogłyśmy albo spróbować łapać stopa wśród ludzi czekających na prom, albo przedostać się promem i łapać tam. Cóż. W kolejce nikt nie skusił się, żeby nas podwieźć.

Przynajmniej mamy ładny karton.

Czekając na prom.

Prom już płynie!
Pozostało nam tylko próbować szczęścia po wyjściu z promu, dumnie przełykając słowa Pana Promowego: "Wow, jesteście szalone. No powodzenia".
Obyło się jednak bez zaskoczeń. Prom odpłynął, samochody minęły nas niewzruszenie, a my postanowiłyśmy iść dalej przed siebie, próbując dotrzeć do przystanku autobusowego i nie zamarznąć.
Szłyśmy tak długo, mijając od czasu do czasu pojedyncze domy. Tak mniej więcej wyglądają norweskie wsie - rzadko rozstawione budynki przy drodze w środku niczego.
Po kilku godzinach, w trakcie której minęło nas nie tak znów wiele samochodów, a my minęłyśmy może kilka latarni rozstawionych w kilku skupiskach oraz jednego łosia, dotarłyśmy do sklepo-restauracjo-stacji benzynowej, która prawdopodobnie była jedynym ośrodkiem usługowym w promieniu dwudziestu kilometrów. Jedyne, co nam tam pozostało, to siedzieć bez życia przy stoliku wśród narzędzi ogrodowych w oczekiwaniu na godzinę, o której po drugiej stronie ulicy, na przystanku autobusowym, zatrzyma się nasz zmechanizowany dyliżans jadący do Fauske.

Do Trondheim dojechałyśmy pociągiem o 8 rano, jednak pierwsze kilka godzin spędziłyśmy w przemiłej (i, jak na norweskie standardy, zaskakująco taniej) kawiarni, oczekując na wschód słońca i przypływ jakichkolwiek sił witalnych. Kiedy to nadeszło, postanowiłyśmy rozdzielić się podczas zwiedzania.

Klasyczne zdjęcie z Trondheim, jakie ma każdy, kto odwiedził to miasto.

Miejska forteca, zwana kostką cukru - w zimowej scenerii szczególnie widać, dlaczego.

Przybrzeżne kamienice z innej strony, w innych barwach. Trochę mniej typowo.
 Nasza podróż dobiegała końca. Wieczorem miałyśmy dojechać na lotnisko i wsiąść w samolot, aby niedługo po północy znaleźć się w Gdańsku.

To jednak nie koniec historii!

Kiedy dotarłyśmy na lotnisko, okazało się, że nasz lot jest opóźniony z 21:55 na 22:55.
Ach. No trudno. Tyle czekałyśmy, to i teraz się doczekamy. Dookoła nas byli sami Polacy, żadne inne loty już się nie odbywały o tej porze.
Niedługo później lot opóźniono na 23:45.
W krótkim czasie do 01:55. Wrzawa. Linie lotnicze oferują rekompensatę w wysokości 1€ za każdą godzinę opóźnienia. 4€ w każdym innym kraju byłoby mniej więcej w porządku, w Norwegii 36 koron wystarcza na jogurt albo napój.
Wcześniej zastanawiałyśmy się, co będziemy robić do czasu odjazdu naszego pociągu do Wrocławia, teraz okazuje się, że nie zdążymy na pociąg o 6. Postanowiłam się zdrzemnąć, skoro miałyśmy jeszcze tyle czasu. Obudził mnie głos z głośnika: "LOT DO GDAŃSKA ODWOŁANY". Oho!
Tutaj wyszły na jaw dwie rzeczy - łaskawość linii lotniczej i gościnność Couchsurferów z Trondheim.
Dlaczego łaskawość? Każdy podróżny miał zapewniony nocleg ze śniadaniem w pobliskim Radissonie Blu. W innych warunkach można by nazwać to profesjonalizmem, niestety ze względu na to, co słyszałam o faktycznych reakcjach w podobnych sytuacjach, jestem zmuszona określić to ironicznie. Dodatkowo, nocleg był zapewniony na jedną noc, a najbliższy samolot odlatywał dwa dni później. Ups!

Noszę ze sobą chaos - z miejsc, w których się zatrzymuję, na moment znikają wszelkie symptomy luksusu.

Kiedy już rozwaliłyśmy swoje rzeczy po pokoju hotelowym, sprawiając, że wyglądał jak pierwszy lepszy akademik, Magda zabrała się za pranie (jedną z nadziei czekających w domu była w końcu możliwość uprania skarpetek), a ja rozsiadłam się wygodnie w fotelu i zaczęłam rozsyłać requesty na Couchsurfingu. I tu zaskakująca sprawa - na 6 wysłanych requestów otrzymałam 6 odpowiedzi, w tym 3 pozytywne i jedną "w sumie nie mogę, ale jeśli nie będziecie miały się gdzie podziać, coś wymyślimy".
W ten sposób kolejnego dnia około południa wsiadałyśmy do pociągu jadącego z powrotem do Trondheim, zabierając ze sobą Dorotę, poznaną w hotelowym holu, która towarzyszyła nam już aż do końca podróży.
Dane nam w prezencie dwa dni spędziłyśmy poznając miasto od zupełnie innej strony, od jakiej pokazać  je może tylko ktoś w nim zakorzeniony, a także po prostu bycząc się i spędzając długie godziny na rozmowach z naszym hostem, Martinem.
Kolejny samolot także się spóźnił, powodując dreszczyk emocji u większości pasażerów (zwłaszcza tych, którym wcześniej, jak i nam, nie udało się dotrzeć do domów), jednak tym razem obyło się bez większych dramatów. Przed pierwszą w nocy już łapałyśmy stopa, lądując we trójkę na dworcu w Tczewie o absurdalnej godzinie i czekając do rana na pociągi.