sobota, 6 maja 2017

Załamanie w duchu zero waste, czyli krótka historia o chusteczkach

Jeśli Twoje dzieciństwo, podobnie jak moje, przypadało mniej więcej na lata 90., są duże szanse, że pamiętasz zbliżającą się do Twojej twarzy lekko naślinioną materiałową chusteczkę mamy chwilę po tym, jak udało Ci się ubrudzić lodami czekoladowymi niemal całą brodę. Prawdopodobnie jeden z takich momentów miał swój znaczący udział w tym, że przez Twoją głowę coraz częściej przebiegały myśli o treści, mniej więcej:  „Te całe materiałowe chusteczki są obrzydliwe, nigdy w życiu nie będę ich używać z własnej woli!”.
A później pojawiły się ładnie zapakowane (w kolorową, plastikową folię, a jakże) jednorazowe odpowiedniki.
Wielka ulga.

Mniej więcej tak to wyglądało w moim przypadku. Nigdy bym nie przypuszczała, że kiedykolwiek sama z siebie choćby rozważę powrót do tej zmory dzieciństwa — a jednak stało się! Na fali wczesnojesiennego szału na wprowadzanie w moje życie zmian prowadzących do świadomego bycia jeszcze bardziej ekologiczną znalazł się i ten punkt. W końcu co może być prostszego? Przy najbliższej wizycie w domu poprosiłam mamę o zaprezentowanie mi jej nieco zapomnianej kolekcji chusteczek i wybrałam kilka, które zabrałam do siebie.

Moje pierwsze skojarzenia do tej pory - wielkie, bure, kraciaste chusty, przekazywane z pokolenia na pokolenie i używane przez mężczyzn w średnim wieku do głośnego wydmuchiwania nosa. [źródło: https://www.militaryuniformsupply.com/files/civil-war-era-assorted-handkerchiefs.jpg ]

Muszę przyznać, że początkowo byłam bardzo zadowolona. Wbrew mojemu wcześniejszemu przekonaniu, doszłam nawet do konkluzji, że wolę materiałowe chusteczki. Kiedy używałam jednorazowych, zwykle walały się wszędzie. Wygniecione papierowe kulki na szafce nocnej, biurku, w torebce, plecaku i kieszeniach wszystkich możliwych noszonych ubrań nie należą do estetycznych. Tutaj materiałowe zyskują znaczną przewagę - nie tylko zwykle używam jednej naraz, więc jej pilnuję i nic się nie wala, ale też wyciąganie z kieszeni białej, koronkowej chusteczki zamiast bibułkowego gniota wygląda o wiele bardziej... szykownie.

Tak, to jest ten moment, w którym do pamięci napływają wszystkie te wiktoriańskie damy ze swoimi chusteczkami. [źródło: http://bumblebeelinens.com/images/JUMBO/Hankie_HFW-001.jpg ]

Wprawdzie nie czuję się szykowną damą, ale jednak wszystko, co pozwala uniknąć tonięcia w śmieciach zabrudzonych wydzielinami jest ogromnym plusem nie tylko w skali świata. Zasmarkana bibuła nie jest śmieciem tej samej kategorii co styropianowa tacka, ale wciąż trzeba pamiętać o foliowych opakowaniach, wytwarzaniu, transporcie... Jeśli można w tym samym celu używać ładnego kawałka materiału, który wystarczy porządnie wyprać, aby służył dalej, dlaczego nie?

Co mnie ciekawiło, to fakt, jak poradzę sobie w sytuacji poważnego kataru. Przez całą zimę wyglądało na to, że idzie mi nieźle. Nawet, kiedy czułam się nieco przeziębiona, wystarczyło, że wcisnęłam w domowy grafik jakieś nieplanowane pranie.

Problem pojawił się w ubiegłym tygodniu. Wrodzone mi roztrzepanie sprawia, że małe przedmioty nie mają ze mną długiego życia, zwłaszcza, jeśli są używane. Najczęściej ślad po nich się urywa albo giną w drastycznych okolicznościach. Kiedy mój układ odpornościowy postanowił zastrajkować, trzy chusteczki, których nie udało mi się zgubić, poległy na polu walki mniej więcej w półtora godziny.
Niestety, musiałam na moment wrócić do jednorazówek. Na szczęście udało mi się "zmieścić" w jednym kartonowym opakowaniu, więc nie wyszło aż tak źle!

Mniej więcej tak się czułam. [źródło: http://cdn2.blisstree.com/wp-content/uploads/2011/10/shutterstock_79632103.jpg ]
Teraz, kiedy już wyzdrowiałam i wróciłam do pełni sił, mając w pamięci horror cieknącego nosa (tak tak, obawiam się, że dopadła mnie męska grypa), mogę zacząć przygotowywać niekończący się zapas chusteczek na przyszłość.

Na koniec jeszcze znaleziony w sieci obrazek, tłumaczący, dlaczego warto nosić przy sobie chusteczkę. Od siebie tylko dodam, że nie polecam czyścić nimi okularów, mogą się porysować. W tym celu tylko ściereczki z mikrofibry od optyka!
Zawsze miałam tylko nadzieję, że te chusteczki oferowane płaczącym damom nie były wcześniej używane. [źródło: https://content.artofmanliness.com/uploads/2012/02/Handkerchief-2-1.jpg ]
A jakie są Twoje doświadczenia w tym temacie?

poniedziałek, 10 kwietnia 2017

Wielkanocne snucie planów

Kiedy wróciłam wczoraj do domu, nie spodziewałam się jeszcze, co mnie czeka. Zaczęło się niepozornie - wiadomością z pytaniem, co słychać od kolegi, którego jakiś czas temu zapraszałam do siebie na Wielkanoc. Później przyszło: "jestem teraz 3 tygodnie w Chorwacji, może wpadniesz?".
Pierwsze, co pomyślałam, to że kocham tych ludzi, których poznaję w podróży. Impreza w weekend w Wilnie, przyjeżdżaj! Koncert w środę w Tallinie, będziesz? A może odwiedzisz mnie w Chorwacji, bo przecież mieszkasz tylko 1000 kilometrów dalej? Wszystko wydaje się być takie proste i bezproblemowe.

A później do mnie dotarło, że przecież... zaraz, zaraz.
Zawsze chciałam być tą super spontaniczną, dającą się ponieść okazji osobą. Wiem, że często sprawiam takie wrażenie, ale rzecz w tym, że moja rzekoma spontaniczność jest bardzo dokładnie wykalkulowana. Nie wiem, od jak już dawna obiecywałam sobie, że od teraz akceptuję każdą pojawiającą się szansę, nie ma, że boli - mimo to zawsze pojawiało się COŚ. Potrafiłam wrócić z Serbii do domu na weekend, bo zaplanowałam, że w ten akurat weekend będę robić coś tam w Polsce.
Absolutnie z nikim się nie umawiałam, nic mnie tak naprawdę nie sprowadzało szczególnie mocno, ale nie - ja zaplanowałam.
Otrzymywałam szalenie kuszące propozycje, o jakich wcześniej naprawdę marzyłam, ale nie - ja zaplanowałam.
Moje plany zawsze były sztywne i absolutne, jeśli już coś sobie ustaliłam, to zrobiłam to i koniec, kropka, nie ma dyskusji. Prawie za każdym razem później tego żałowałam, szczególnie w podróży.

Dlatego dotarło do mnie - przecież to wszystko jest takie proste i bezproblemowe.
Lubię tego człowieka? Lubię.
Mam wolne? Mam.
Rozważałam wykorzystanie przerwy wielkanocnej na jakąś podróż? Rozważałam.
Dotarcie do Chorwacji jest osiągalne? Jak najbardziej.

Więc w czym problem? Jeśli chcę naprawdę prowadzić spontaniczne, nomadyczne życie, to warto zacząć zaraz, a nie w wyimaginowanym "kiedyś". To akurat świetna okazja.

Internet mówi, że jest tam właśnie tak. [źródło: http://www.coloursofistria.com/cms_media/images/01-DESTINACIJE/Umag/645x280/umag-645x280-03.2.jpg ]
A zatem te święta zamierzam spędzić na wybrzeżu Adriatyku, w doborowym towarzystwie, z dobrym winem, ukulele i psem. Jestem tak podekscytowana, że chyba nie można było podjąć lepszej decyzji!

Dlatego też chciałam podzielić się radosnym przesłaniem - łapcie okazje! Drugi raz się nie powtórzą. Wychodzenie ze strefy komfortu to banał, ale naprawdę często rezygnujemy z czegoś bez rzeczywistego powodu. Zobaczcie, jak pięknie prosta była ta komunikacja i jak zupełnie niepotrzebnie się takie rzeczy utrudnia na co dzień. Życie jest na tyle skomplikowane, że nie ma sensu jeszcze sobie dokładać.

Z tego miejsca życzę miłego dnia i udanych świąt - lecę się pakować!

czwartek, 30 marca 2017

Zmień dietę, uratuj planetę

Jedną z najważniejszych, ale i najbardziej kontrowersyjnych zmian w bezodpadowym trybie życia jest przejście na weganizm.

Awokado - owoc, który wywołuje zbiorową euforię u większości wegan. Z zero waste jest trochę inaczej, bo trzeba pamiętać, że w naszej strefie klimatycznej trzeba je sprowadzać z dość daleka. [źródło: http://www.conservationmagazine.org/wp-content/uploads/2016/03/Avocado-Earth.jpg ]

Nie ukrywam, że sama od najwcześniejszych lat chciałam zostać wegetarianką. Nie do końca rozumiałam wtedy, jakie są ku temu przesłanki poza tym, że było mi szkoda zwierząt, niejedzenie mięsa wydawało mi się takie alternatywne i oryginalne, a przede wszystkim - bohaterka mojej ulubionej kreskówki w każdym odcinku podkreślała swoje wybory żywieniowe.

Pamiętacie Sharon z "Aparatki"? [źródło: http://vignette1.wikia.nocookie.net/braceface/images/d/da/A0e29676-ad58-4506-ab34-1e46cded4a22_detail.jpg/revision/latest?cb=20110412161933 ]

W późniejszych latach moje romanse z wegetarianizmem przechodziły wzloty i upadki, aż do momentu, który nastąpił 3 lata temu.

SZOK I NIEDOWIERZANIE

Co wtedy się stało? Poznałam kilka weganek. Nie wegetarianek, weganek! Nie jedną, kilka! Zaskoczona faktem, że ktoś naprawdę kupuje mleko sojowe i pije je, i to nie kosmici, ale ludzie z krwi i kości, co więcej - z mojego otoczenia, zaczęłam drążyć.
Zaczęło się od kupowania mleka sojowego, tego przedziwnego napoju. Szczerze? Do dzisiaj kocham sojowe czekoladowe z Biedry. Poza tym nie przypuszczałabym wcześniej, że rzeczywiście są to produkty, na które mogę sobie pozwolić.
Kolejnym krokiem było sprawdzenie, dlaczego właściwie weganie nie jedzą mleka i jajek. Mięso - wiadomo, ale nabiał? Co w tym może być złego?
Po raz kolejny prawda niemal ścięła mnie z nóg.
Nadal zresztą zaskakuje mnie, jak niewielką wiedzę ma przeciętny człowiek na temat hodowli przemysłowej, a także jak trudno jest go przekonać, że krowa nie daje mleka sama z siebie, a tylko po porodzie - jak zresztą samica każdego ssaka.

Nie będę się jednak rozwodziła nad etycznością weganizmu ze względu na zwierzęta, bo dziś chodzi mi o coś zupełnie innego. O co konkretnie?
Wielokrotnie spotkałam się z ludźmi, którzy po wielu latach opowiadania żartów z wegan drastycznie zmieniali zdanie i skarżyli mi się na to, że nigdy nie powiedziano im dosadnie, jak zgubny wpływ ma przemysł mięsny (w szczególności) na naszą planetę.

ILU WEGAN POTRZEBA, BY ZMIENIĆ ŻARÓWKĘ?

Popularny żarcik mówi, że żadnego. Weganie i tak nie mogą nic zmienić. Hehe.
Czy jednak rzeczywiście?
Nauka mówi bez ogródek - gdyby każdy człowiek został weganinem, do 2050 roku zmniejszylibyśmy emisję gazów cieplarnianych o ponad połowę [1]. Zmiana obecnych trendów żywieniowych na zdrową dietę spowodowałaby spadek o zaledwie 7%, na wegetarianizm o 44%, weganizm zaś 55%. W dokładniejszą analizę korzyści można wczytać się w Conservation Magazine.

[źródło: https://s-media-cache-ak0.pinimg.com/736x/a6/ca/fd/a6cafdd20d9c199aa2cbc5fdfdd546c4.jpg ]

GARŚĆ STATYSTYK
Na podstawie artykułu "10 Ways Veganism Can Save the Planet" Hannah Sentenac.

 1. 80% światowych zbiorów soi i ponad 50% zbiorów kukurydzy przerabia się na paszę dla zwierząt hodowlanych [2].

2. Rolnictwo odpowiada za ponad 80% dziennego zużycia wody w całych Stanach Zjednoczonych [3].

3. Według badań z 2006 roku, do 2048 wyginą wszystkie żyjątka określane mianem "owoców morza" [4].

4. Wyprodukowanie jednego burgera wymaga zużycia od 15 do 68 tysięcy litrów wody [5].

5. Hodowla bydła pokrywa 45% powierzchni lądów na Ziemi (wolnych od lodu) [6].

6. Przemysł zwierzęcy jest główną przyczyną ginięcia gatunków, powstawania martwych stref w oceanach, zanieczyszczeń wody i niszczenia naturalnych siedlisk, a także 91% niszczenia dżungli amazońskiej [7].

Naprawdę polecam wczytywanie się w podane artykuły, a szczególnie w ostatnie źródło - stronę Cowspiracy. Zdaję sobie sprawę z tego, że dla podejrzliwych może to na początku wyglądać na jeden wielki spisek, ale wystarczy zapoznać się z badaniami i statystykami, aby zrozumieć, że jeśli rzeczywiście istnieje tu jakiś spisek, to raczej ze strony producentów mięsa.

CO ROBIĆ?

Czy to znaczy, że trzeba z dnia na dzień przejść na weganizm?
Ha! Dobrze by było. Dobrze by było, gdyby każdy człowiek unikał mięsa, nabiału i plastikowych opakowań - nie jest to jednak proste.
Usuwając z diety pół kilo mięsa, oszczędzasz więcej wody niż zrobił(a)byś, nie biorąc prysznica przez pół roku. [źródło: https://s-media-cache-ak0.pinimg.com/736x/7b/36/92/7b369253a198f66ea16637b4c074e126.jpg ]
Szczerze mówiąc, sama nie jestem weganką, bo przy moim szybkim trybie życia i wiecznym braku czasu było to dla mnie zbyt niewygodne. (Tak, to jest wyznanie!). Na co dzień jem wegetariańsko, ale kiedy tylko mam możliwość, wybieram wegańskie posiłki.
Co ważne, zawsze cieszę się, kiedy ktoś z moich jedzących mięso znajomych wybiera wegańską opcję - każdy taki drobny wybór ma wpływ na całokształt i o tym należy pamiętać!
Przy obecnych zmianach w modzie żywieniowej tylko czekać, aż roślinne odpowiedniki staną się jeszcze bardziej powszechnie dostępne.


Źródła:
[1] Springmann M. et al. “Analysis and valuation of the health and climate change cobenefits of dietary change”, Proceedings of the National Academy of Sciences USA
[2] https://www.ciwf.org.uk/includes/documents/cm_docs/2012/t/the_impact_of_industrial_grain_fed_livestock_production_on_food_security_2012.pdf
[3] https://www.ers.usda.gov/topics/farm-practices-management/irrigation-water-use/background.aspx
[4] http://www.washingtonpost.com/wp-dyn/content/article/2006/11/02/AR2006110200913.html
[5] https://www.fastcompany.com/1680051/all-the-water-it-takes-to-produce-a-burger?show_rev_content
[6] https://cgspace.cgiar.org/bitstream/handle/10568/10601/IssueBrief3.pdf
[7] http://www.cowspiracy.com/facts/

wtorek, 14 marca 2017

Norweska zima - cz. 3

Przed przyjazdem do Norwegii nasze plany nie były do końca sprecyzowane. Myślałyśmy na przykład o odwiedzeniu Lofotów, ale połączenia były na tyle złe, że wystarczyło jedno niepowodzenie, aby spóźnić się na powrotny samolot. Po doświadczeniu pogody panującej w Bodø już wiedziałyśmy, że bez żadnego kombinowania po prostu powolutku pozwiedzamy to, co wcześniej zaplanowałyśmy. Pełen relaks.
Z Narwiku potrzebowałyśmy się dostać do Fauske, skąd odjeżdżał nasz pociąg do Trondheim. Miałyśmy na to cały dzień, jako że pociąg wyruszał wieczorem i jechał przez całą noc. Autobusy z kolei były dwa - jeden o 7 rano, więc bez szans, żeby na niego wstać, a drugi o 16, więc na styk do pociągu.
Tu ciekawostka - w Norwegii, a przynajmniej w jej północnej części, wszystkie połączenia są pod siebie dopasowane. Wprawdzie odjeżdżają na przykład dwa pociągi czy dwa autobusy dziennie, ale jest to tak ułożone, że kiedy dojedzie się do węzła przesiadkowego/stacji końcowej, za pół godziny czy godzinę na pewno w planie jest kolejny autobus/pociąg, który zawiezie nas jeszcze dalej. Dzięki temu też przy spóźnieniach skorelowane połączenia czekają na to, aby ludzie się przesiedli. W końcu w przeciwnym wypadku musieliby czekać wiele godzin... Inną ciekawostką jest też to, że autobusy w północnej Norwegii zatrzymują się zwykle wszędzie, gdzie się im macha. Nawet miejscy kierowcy często są bardzo wyrozumiali dla pasażerów machających w połowie drogi między przystankami i desperacko próbujących dobiec po pochyłej warstwie lodu do zatrzymującego się pojazdu.

W każdym razie - skoro zaczynając łapać stopa około 10, kiedy to już jest jasno, będziemy miały jeszcze 6 godzin do autobusu, to chyba uda nam się coś złapać, prawda?
Niekoniecznie.

Stanęłyśmy z wyciągniętymi kciukami na podmiejskiej stacji benzynowej mniej więcej tak, jak planowałyśmy. Temperatura panująca na zewnątrz wynosiła jakieś -13°C, więc nie było to szalenie przyjemne doświadczenie, powiedzmy sobie szczerze. Na szczęście w każdym momencie mogłyśmy pójść odtajać do pobliskiej stacji. Próbowałyśmy łapać na karton, łapać bez kartonu, pytać ludzi, którzy tylko nas wyśmiewali - wszystko to bez skutku. Po kilku godzinach zamarzania zatrzymał się Somalijczyk, z którym średnio potrafiłyśmy się dogadać. Koniec końców wyszło lepiej niż poprzednim razem, kiedy próbował nas podwieźć jego rodak, ponieważ dojechałyśmy do kolejnej miejscowości, gdzie próbowałyśmy łapać w miejscu wielozadaniowym - parking supermarketu i przystanek komunikacji międzymiastowej.
Temperatura wynosiła już -18°C, od przyjazdu autobusu dzieliły nas mniej więcej 4 godziny, szanse na złapanie czegokolwiek wyglądały na marne.
Wtem... ktoś się zatrzymał!
I w taki właśnie sposób znalazłyśmy się w samochodzie norwesko-amerykańskiej rodzinki. Mimo że na początku John trochę zraził nas tekstem: "Gdybyście były chłopakami, nie wziąłbym was", cała trójka była przekochana. W końcu zresztą został dostrzeżony fakt, że stoimy na trzaskającym mrozie i jesteśmy takimi bidami. Po raz pierwszy usłyszałyśmy też z ust Norweżki słowa krytykujące jej kraj stwierdzeniem, że Norwegię miło jest odwiedzić, ale niekoniecznie w niej mieszkać. Argument? Cóż, jednak norweskie ceny są wysokie nie tylko dla turystów.
Na tym odcinku miałyśmy okazję zrobić kilka zdjęć dzięki uprzejmości Any, która wręcz nalegała, abyśmy zatrzymały się na poboczu specjalnie w tym celu. Było warto, widoki z głównej drogi to jedne z najlepszych widoków w Norwegii.

Zdjęcie zrobione przy domu Johna i Any. Tak, nic tam nie ma - śnieg, morze, pustka.
Na sam koniec podjechaliśmy do domu podwożącej nas rodziny, gdzie zostałyśmy obdarowane ogromnym pudłem domowych ciastek (wciąż o nich marzę) i odstawione na prom.
Tu pojawił się pewien problem. Północną część Norwegii od środkowej i południowej oddziela przesmyk, przez który można się przedostać tylko i wyłącznie promem, co oznacza, że mogłyśmy albo spróbować łapać stopa wśród ludzi czekających na prom, albo przedostać się promem i łapać tam. Cóż. W kolejce nikt nie skusił się, żeby nas podwieźć.

Przynajmniej mamy ładny karton.

Czekając na prom.

Prom już płynie!
Pozostało nam tylko próbować szczęścia po wyjściu z promu, dumnie przełykając słowa Pana Promowego: "Wow, jesteście szalone. No powodzenia".
Obyło się jednak bez zaskoczeń. Prom odpłynął, samochody minęły nas niewzruszenie, a my postanowiłyśmy iść dalej przed siebie, próbując dotrzeć do przystanku autobusowego i nie zamarznąć.
Szłyśmy tak długo, mijając od czasu do czasu pojedyncze domy. Tak mniej więcej wyglądają norweskie wsie - rzadko rozstawione budynki przy drodze w środku niczego.
Po kilku godzinach, w trakcie której minęło nas nie tak znów wiele samochodów, a my minęłyśmy może kilka latarni rozstawionych w kilku skupiskach oraz jednego łosia, dotarłyśmy do sklepo-restauracjo-stacji benzynowej, która prawdopodobnie była jedynym ośrodkiem usługowym w promieniu dwudziestu kilometrów. Jedyne, co nam tam pozostało, to siedzieć bez życia przy stoliku wśród narzędzi ogrodowych w oczekiwaniu na godzinę, o której po drugiej stronie ulicy, na przystanku autobusowym, zatrzyma się nasz zmechanizowany dyliżans jadący do Fauske.

Do Trondheim dojechałyśmy pociągiem o 8 rano, jednak pierwsze kilka godzin spędziłyśmy w przemiłej (i, jak na norweskie standardy, zaskakująco taniej) kawiarni, oczekując na wschód słońca i przypływ jakichkolwiek sił witalnych. Kiedy to nadeszło, postanowiłyśmy rozdzielić się podczas zwiedzania.

Klasyczne zdjęcie z Trondheim, jakie ma każdy, kto odwiedził to miasto.

Miejska forteca, zwana kostką cukru - w zimowej scenerii szczególnie widać, dlaczego.

Przybrzeżne kamienice z innej strony, w innych barwach. Trochę mniej typowo.
 Nasza podróż dobiegała końca. Wieczorem miałyśmy dojechać na lotnisko i wsiąść w samolot, aby niedługo po północy znaleźć się w Gdańsku.

To jednak nie koniec historii!

Kiedy dotarłyśmy na lotnisko, okazało się, że nasz lot jest opóźniony z 21:55 na 22:55.
Ach. No trudno. Tyle czekałyśmy, to i teraz się doczekamy. Dookoła nas byli sami Polacy, żadne inne loty już się nie odbywały o tej porze.
Niedługo później lot opóźniono na 23:45.
W krótkim czasie do 01:55. Wrzawa. Linie lotnicze oferują rekompensatę w wysokości 1€ za każdą godzinę opóźnienia. 4€ w każdym innym kraju byłoby mniej więcej w porządku, w Norwegii 36 koron wystarcza na jogurt albo napój.
Wcześniej zastanawiałyśmy się, co będziemy robić do czasu odjazdu naszego pociągu do Wrocławia, teraz okazuje się, że nie zdążymy na pociąg o 6. Postanowiłam się zdrzemnąć, skoro miałyśmy jeszcze tyle czasu. Obudził mnie głos z głośnika: "LOT DO GDAŃSKA ODWOŁANY". Oho!
Tutaj wyszły na jaw dwie rzeczy - łaskawość linii lotniczej i gościnność Couchsurferów z Trondheim.
Dlaczego łaskawość? Każdy podróżny miał zapewniony nocleg ze śniadaniem w pobliskim Radissonie Blu. W innych warunkach można by nazwać to profesjonalizmem, niestety ze względu na to, co słyszałam o faktycznych reakcjach w podobnych sytuacjach, jestem zmuszona określić to ironicznie. Dodatkowo, nocleg był zapewniony na jedną noc, a najbliższy samolot odlatywał dwa dni później. Ups!

Noszę ze sobą chaos - z miejsc, w których się zatrzymuję, na moment znikają wszelkie symptomy luksusu.

Kiedy już rozwaliłyśmy swoje rzeczy po pokoju hotelowym, sprawiając, że wyglądał jak pierwszy lepszy akademik, Magda zabrała się za pranie (jedną z nadziei czekających w domu była w końcu możliwość uprania skarpetek), a ja rozsiadłam się wygodnie w fotelu i zaczęłam rozsyłać requesty na Couchsurfingu. I tu zaskakująca sprawa - na 6 wysłanych requestów otrzymałam 6 odpowiedzi, w tym 3 pozytywne i jedną "w sumie nie mogę, ale jeśli nie będziecie miały się gdzie podziać, coś wymyślimy".
W ten sposób kolejnego dnia około południa wsiadałyśmy do pociągu jadącego z powrotem do Trondheim, zabierając ze sobą Dorotę, poznaną w hotelowym holu, która towarzyszyła nam już aż do końca podróży.
Dane nam w prezencie dwa dni spędziłyśmy poznając miasto od zupełnie innej strony, od jakiej pokazać  je może tylko ktoś w nim zakorzeniony, a także po prostu bycząc się i spędzając długie godziny na rozmowach z naszym hostem, Martinem.
Kolejny samolot także się spóźnił, powodując dreszczyk emocji u większości pasażerów (zwłaszcza tych, którym wcześniej, jak i nam, nie udało się dotrzeć do domów), jednak tym razem obyło się bez większych dramatów. Przed pierwszą w nocy już łapałyśmy stopa, lądując we trójkę na dworcu w Tczewie o absurdalnej godzinie i czekając do rana na pociągi.

piątek, 24 lutego 2017

Zero waste

Przeplatając notki podróżnicze z notkami minimalistyczno-ekologiczno-samaniewiemjakimi, zauważyłam, że rzeczywiście jestem coraz bardziej zanurzona w nurt zero waste. Efekt gotowanej żaby - na początku tak tego nie nazywałam. Wygląda więc na to, że to pora najwyższa, aby tak właściwie opisać, czym jest ów ruch i jak wciągnął mnie w swój wir, prawda?

W przyrodzie nic nie ginie. Niestety, zapominamy o tym na co dzień. (źródło: https://www.macalester.edu/sustainability/images/Zero%20Waste%20Image.jpeg )
CO TO JEST ZERO WASTE?

Wystarczy podstawowa znajomość języka angielskiego, żeby domyśleć się, o co chodzi - zero waste, czyli zero odpadów, czyli staramy się nie produkować śmieci. Tak? Proste?
No nie do końca.
Odpady to nie tylko śmieci wrzucane do kontenera z napisem "zmieszane". Odpady to cały pozostawiony po sobie ślad węglowy, zużycie surowców, konsumpcja.
O czym więc należy myśleć, rozważając aspekt zero waste? Weźmy na warsztat mycie naczyń.
W takim przypadku odpadem jest nie tylko plastikowa butelka po detergencie, ale też zanieczyszczona woda, a nawet odpady powstałe w wyniku produkcji i transportu środka czyszczącego. W ten sposób zimna woda jest bardziej ZW niż ciepła, lokalny płyn do mycia naczyń bardziej ZW niż ten sprowadzany z drugiego końca świata, a robiony własnoręcznie - bardziej niż kupny.
Brzmi skomplikowanie? Nie oszukujmy się - koncept jest trudny i nie jest to coś, co wprowadza się w życie z dnia na dzień. Raczej małymi kroczkami dąży się do celu.
To jednak tylko przykład, ogólny zamysł ruchu zero waste polega na tym, aby unikać wytwarzania niepotrzebnych i szkodliwych produktów, a tym już istniejącym dawać nowe życie.

PO CO?

Mimo że od najmłodszych lat uczymy się o tym, że w przyrodzie nic nie ginie, a za swoje czyny musimy ponosić konsekwencje, na co dzień jednak zupełnie o tym nie myślimy. Dbamy o czystość naszego otoczenia, co w dużym stopniu polega na usuwaniu z niego śmieci - no właśnie! Przecież coś, co wrzuci się do osiedlowego śmietnika, nie przestaje istnieć! Zostaje tylko przeniesione na inne, większe śmietnisko, gdzie będzie leżeć. I leżeć. I leżeć.
Ty już umrzesz, Twoje wnuki umrą, a plastikowa butelka po wypitej wczoraj wodzie, folia po batonikach i tubka po paście do zębów zużytej lata temu dalej będą tam leżeć.
Stopniowo śmietniska zajmują coraz większą powierzchnię Ziemi, która też przecież jest naszym domem, na dużo większą skalę.
Co gorsza, nieprzetwarzalne siatki foliowe czy inne plastikowe opakowania stwarzają poważne zagrożenie dla zwierząt, które często mylą je z pożywieniem lub zaplątują się w nie. W Polsce, w Europie często o tym się nie myśli, bo problem nie jest dość wyraźnie widoczny.

A tak to wygląda w niektórych miejscach. (źródło: http://cdn3.collective-evolution.com/assets/uploads/2014/07/ocean-polllution.jpeg )
Oczywiście wystarczy zrobić sobie spacer do pobliskiego lasu po wiosennych roztopach. Widok jest uderzający. Ale później idzie się do czystego domu i przestaje o tym myśleć.

Próbowałam doszukać się, jaki procent Ziemi jest pokryty śmietniskami - znalazłam informacje, że 28% Ziemi, a 88% oceanów. O ile pierwsza odpowiedź nie jest poparta żadnymi źródłami, o tyle druga wydaje mi się dość rzetelna - można o tym poczytać TU.

CO W TAKIM RAZIE ROBIĆ? DWIE ZŁOTE ZASADY RUCHU ZERO WASTE

O ile, jak już wcześniej wspomniałam, wprowadzenie w życie całkowitej bezodpadowości z dnia na dzień jest praktycznie niemożliwe, o tyle bardzo łatwo zorientować się w tym kierunku przy korzystaniu z dwóch zasad.
  • ZASADA 5R: REFUSE, REDUCE, REUSE, RECYCLE, ROT (ang. odmów, ogranicz, użyj ponownie, przetwórz, kompostuj) - wymowne, prawda? Przy okazji rozprawia się z mitem, jakoby głównym celem ruchu było poddawanie recyklingowi wszystkiego, co się da. Nie. Sednem jest odmowa używania wszystkiego, czego się da. Codziennie używamy mnóstwa niepotrzebnych rzeczy, których w ogóle sobie nie uświadamiamy, a które, jakby się zastanowić, zostały wyprodukowane tylko po to, aby zostać wyrzucone. I nie rozłożyć się przed najbliższe kilkaset lat.
  • CRADLE-TO-CRADLE, CZYLI OD KOŁYSKI DO KOŁYSKI. Szczerze mówiąc, z tą nazwą zetknęłam się po raz pierwszy dopiero dzisiaj, ale tak bardzo mi się spodobała, że postanowiłam o niej wspomnieć. Nawet mimo że tak naprawdę jest tylko rozwinięciem poprzedniej zasady. O co bowiem chodzi? Większość produktów jest dzisiaj używana w cyklu cradle-to-grave, czyli od kołyski do grobu. Jak już napisałam - kupujesz, używasz (albo i nie), wyrzucasz. Co można zrobić inaczej? Użyć ponownie. I ponownie. I ponownie. Nawet nie chodzi o to, żeby nosić jedną koszulkę, aż przetrze się tak, że zostaną z niej pojedyncze nitki. Kiedy się zniszczy, można z niej zrobić na przykład małe woreczki do przechowywania drobiazgów, chusteczki do nosa, przemielić na wypełnienia do poduszek - ogranicza nas tylko wyobraźnia.

Sama, kiedy po raz pierwszy usłyszałam o tym, że istnieją ludzie, którzy próbują w ogóle nie wytwarzać odpadów, pomyślałam, że to bardzo drastyczne, skrajne i niemożliwe. Z perspektywy czasu i znajomości powiem jedno - każde z nas miało takie wrażenie przy pierwszym kontakcie. W dłuższej perspektywie okazuje się jednak, że to nie tylko możliwe, ale i całkiem przyjemne. Owszem, wymaga trochę zachodu, ale jak miło jest pomyśleć sobie, że ja ze śmieciami nie mam nic wspólnego! W końcu śmieci nikt nie lubi.

wtorek, 14 lutego 2017

Norweska zima - cz. 2

Im dłużej nic nie piszę, tym trudniej mi do tego wrócić. Jasne, bardzo chciałam opisać resztę podróży po Norwegii, ale z czasem, z tą całą masą opowiadań, które snułam przyjaciółkom i rodzinie... Co zrobić - spróbuję to odtworzyć teraz, pora wyjść ze stagnacji!

Tak więc skończyłam na marnym sylwestrze, spędzonym w porcie, prawda? Sylwestrze będącym istnym rollercoasterem uczuć dla mnie - wychodząc z nudnej imprezy, klęłam na czym świat stoi, że to najgorszy koniec roku w moim życiu, natomiast wracając z portu, pijana tanim winem, tanecznym krokiem i z tradycyjnymi pieśniami na ustach, czułam się... szczęśliwa.

Nowy Rok odsypiałyśmy do dość późna, co nie jest trudne, gdy prawie cała doba i tak wygląda jak (w najlepszym przypadku) wieczór. Następnie powstał dylemat - co zrobić z tym dniem? Ostatni dzień w Tromsø, trzeba w końcu wejść na tę cholerną Górę-Windę (zaadaptowane przez nas dosłowne tłumaczenie Fjellheisen) i zobaczyć zorzę, żeby nie mieć poczucia totalnej porażki. A co do tej pory?
Próbując złożyć śniadanie z resztek, które zachowały się w mieszkaniu hosta Magdy, u którego nocowałyśmy razem tej nocy, natknęłyśmy się na poważny problem - coś w naszych kanapkach ostro dawało pleśnią. Nie byłyśmy w stanie jednak zidentyfikować, czy chodziło o chleb, pomidory czy mozarellę - cóż, to jest ten właśnie problem z dumpster divingiem... Postanowiłyśmy więc pojechać do mojego hosta, zrobić inne śniadanie, zabrać moje rzeczy i już się z nim pożegnać.

Styrana życiem Magda w otoczeniu śmieciowych chlebków, mango i zdrowego smoothie
W międzyczasie skontaktowałam się z chłopakiem, który wcześniej dał mi znać, że wprawdzie nie może akurat przyjmować gości, ale chętnie się spotka - umówiliśmy się więc na popołudnie. Zabawny był dla mnie fakt, że wystarczyło powiedzieć: "Spotkajmy się pod kościołem", żeby jednoznacznie określić miejsce. Możecie sobie wyobrazić coś takiego w Polsce? W samym Wrocławiu jest kilka różnych kościołów przy samym Rynku!
Kiedy już się spotkaliśmy, czekało nas poszukiwanie jakiegokolwiek lokalu, który byłby czynny mimo święta. Oczywiście udało się - i choć raczej nie było to miejsce, które ktokolwiek z nas wybrałby z własnej woli, miało w sobie "to coś". "Tym czymś" z pewnością były... wszechobecne wielke ekrany LCD wyświetlające mecz piłki nożnej. Siedząc we troje wokół stołu, każde z nas miało przed sobą inny ekran, a znajdując się naprzeciw okna mogłam podziwiać odbicie całego rzędu zielonych prostokątów.
Co było jeszcze bardziej szalone? Męska toaleta.
Dlaczego?
Cóż. Na wprost drzwi znajdował się sedes, a po bokach z jednej strony pisuar, a z drugiej - umywalka z lustrem. Normalne. Po co o tym piszę? Ponieważ wszystko było tak zmyślnie zaplanowane, że nad pisuarem również znajdował się ekran, na którym transmitowano mecz! To znaczy, że można było go obserwować z dokładnie każdego punktu!
Szczerze mówiąc, trochę przerażające... Niestety, damska toaleta nie posiadała ekranu. Dyskryminacja pełną parą!
W tej też restauracji wypiłam, póki co, najdroższe piwo w moim życiu. Półlotrowy kufel Guinessa za 52 złote. Och... to z pewnością jeszcze zapamiętam na dość długo.

DRUGIE ZETKNIĘCIE Z ZORZĄ

Wraz z wieczorną porą przyszła chwila, aby w końcu wybrać się na górę. Aron postanowił przejść się z nami, dzięki czemu zyskałyśmy przewodnika. Wszelkie przesłanki wskazywały na to, że szanse na zaobserwowanie zorzy są dość duże!

Gdy tylko zaczęliśmy iść w górę, okazało się, że moja kondycja bardziej przypomina kondycję sześćdziesięcioletniej astmatyczki niż większości osób w moim wieku, a do tego ubrałam się o wiele za ciepło. Tak, z taką kondycją powinnam wchodzić tam chyba w bikini, nawet mimo ujemnych temperatur... Co nie oznacza, że nie czerpałam z tego przyjemności - ślizganie się po głębokich zaspach śniegu na stromych zboczach sprawiało, że czułam się jak foczka polarna. (Zaliczyłam grubo ponad 20 upadków i wcale nie przestawało mnie to bawić!)

Zdjęcie, które zachwyciło japońskich turystów. (Nie, na żywo nie wyglądało to wcale aż tak dobrze).

Nieostre Tromsø widziane z góry
Na szczęście przewidywania się sprawdziły i nasze zmagania zostały nagrodzone widokiem zorzy. Napstrykałam całą masę słabych zdjęć, ale wstawiam tylko dwa ulubione i mniej więcej nadające się do pokazania (co nie zmienia faktu, że spotkani na zboczu japońscy turyści na widok pierwszego z nich wydali z siebie całą salwę dzikich pisków, sprawiając, że poczułam się jak najlepsza fotografka na świecie).

Do domu wróciłyśmy grubo po północy, szykując się na wyprawę autostopem kolejnego dnia. Z jednej strony nie wierzyłyśmy, że uda nam się cokolwiek złapać, z drugiej zaś byłyśmy zdeterminowane. Postanowiłyśmy wybrać się tylko do Narwiku, dokąd odjeżdżały w ciągu dnia dwa autobusy: o 10 i o 16. Cóż, 6 godzin to chyba dostatecznie dużo, żeby coś złapać, prawda?..

O dziwo, okazało się, że dotarłyśmy do celu tak szybko i bezproblemowo, jak byśmy w ogóle nie podejrzewały! Trzy samochody, sami Norwegowie, jakieś 4 godziny... W pewnym momencie stałyśmy na środku średnio uczęszczanej drogi, przy której nie było prawie nic, a temperatura wynosiła jakieś -18. Zastanawiałam się wtedy: czy udałoby nam się zbudować igloo? Ok, norweskie autobusy zatrzymują się wszędzie, ale... nawet tutaj? Dobrze, że to jedyna droga...
Na szczęście zanim zdążyłyśmy nawet na poważnie zmarznąć, zgarnęła nas ciężarówka. Naprawdę niebywałe!

Większy problem stanowiło to, co właściwie robić w Narwiku. Większość osób, którym mówiłyśmy, dokąd zmierzamy, pytała, po co w sumie tam jedziemy.
Po co więc tam jechałyśmy?
Początkowo naszym celem były Lofoty. Wszystko było już właściwie dopięte, kiedy zaczęłyśmy sprawdzać dojazdy. Okazało się, że powrót z Lofotów mógłby nam się wcale nie udać, tym bardziej, jeśli zawiódłby nas autostop. Po dotarciu do Bodø i próbie wyjazdu stamtąd wiedziałyśmy już na pewno, że ominięcie wysp było świetnym pomysłem: po pierwsze, autostop zawiódłby na pewno, a po drugie - wcale nie chciałabym tam być w takich warunkach i przy takiej pogodzie. Jako, że wciąż miałyśmy sporo czasu i średnio pomysł, co z nim zrobić, rzutem na taśmę zdecydowałyśmy się na Narwik. Może rzeczywiście nie było to najbardziej fascynujące miasto świata, ale nadawało się świetnie na odpoczywanie, spacery, robienie ładnych zdjęć i... tak, oglądanie zorzy!

Zimowe drzemki z pamiętniczkiem? Zawsze!


Nieopodal portu w Narwiku
Ostatniego popołudnia w Narwiku rozmawiałyśmy z innym couchsurferem, Axelem, który zatrzymał się u naszej gospodyni, Doroty - planowaliśmy wspólne wyjście do portu wieczorem, gdyż znów zapowiadało się, że będzie ładnie widać zorzę. Axel postanowił, że idzie uciąć sobie drzemkę, a my zajęłyśmy się przygotowywaniem jedzenia na drogę na kolejny dzień, gdy niedługo otworzyły się drzwi wejściowe.

OSTATNIE ZETKNIĘCIE Z ZORZĄ

 - Jak chcecie oglądać zorzę, to możecie wyjść, bo teraz jest - rzuciła Dorota, wchodząc do domu.
Czym prędzej pobiegłyśmy więc budzić Axela, ubierać się, zbierać aparaty, aby już po chwili znaleźć się na zewnątrz.
Tym razem nie musieliśmy nawet się oddalać, aby cokolwiek dostrzec - całe niebo rozświetlał zielony blask, wreszcie widać było "taniec". Sporo jednak zasłaniały nam drzewa i domy, więc tak czy inaczej poszliśmy do portu, gdzie zrobiłam jeszcze więcej zdjęć, z których dwa nawet-nawet mogę pokazać:


Tak, wiem, przydałby mi się statyw i lepszy aparat
Myślę, że to już dość długi makaron, żeby nie zanudzić nikogo na śmierć, więc napiszę jeszcze jedną notkę o tym, jak wracałyśmy do domu i jak nic nie poszło po naszej myśli.
I mam nadzieję, że zajmie mi to tym razem mniej niż miesiąc!

wtorek, 24 stycznia 2017

Być jak Frida

Do napisania tego posta zbierałam się już od dłuższego czasu. Mnóstwo razy układałam słowa w głowie, jednak wciąż jeszcze nie udało mi się usiąść i spisać wszystkiego od początku do końca. Nie przypuszczałam, że będzie to takie trudne - ale skoro już zaczęłam...
Frida Kahlo, Autoportret

Moje włosy są ciemne, a cera jasna - było tak w zasadzie od kiedy pamiętam i raczej nic się już w tej materii nie zmieni. Wiąże się z tym jedna, niefortunna cecha, dręcząca mnie od późnej podstawówki.
To nie jest tylko piękny, gruby, ciemny warkocz.
Do całej mojej urody należy dodać grube, ciemne, prawie złączone brwi, widoczne na pierwszy rzut oka włosy wszędzie, gdzie się da, a także mało subtelnego wąsika. Czy muszę tłumaczyć, jak bardzo rzutowało to na moją samoocenę w okresie dojrzewania?

Oczywiście bardzo wcześnie zaczęłam się wprawiać w poskramianiu każdego niepokornego włoska, przechodząc przez wzloty i upadki, próbując dojść do mistrzostwa depilacji i jak najlepszych efektów - czyli prawdopodobnie ciała gładkiego jak w przedszkolu. Sen z powiek spędzały mi włosy na rękach i wąsik. Gimnazjum wspominam jako okres wiecznego stresu - goląc włosy na rękach, czułam się jak dziwoląg i starałam się unikać krótkich rękawków, żeby jednak nikt nie widział, że to robię, pozostawiając je samym sobie, czułam się dokładnie tak samo i tak samo próbowałam je zakrywać, żeby z kolei nikt nie widział, jaka jestem owłosiona. Wąsik, za radą starszej siostry i koleżanek, rozjaśniałam wodą utlenioną, co sprawiło tylko, że na długi czas skóra nad moją górną wargą stała się jaśniejsza.
Koszmar nastolatki.

W końcu w okolicach liceum doszłam do tego, co i jak robić, żeby wyglądać i czuć się całkiem normalnie. Po tylu latach! I prawdopodobnie trzymałabym się tego do dzisiaj, gdyby nie moja wrodzona niechęć do bolesnych depilacji, skóry podrażnionej od maszynek i szorstkiej szczeciny, odrastającej w mgnieniu oka.
I gdybym pewnego dnia nie trafiła na post Cassii Chloe:

Traf chciał, że akurat od kilku miesięcy zarzuciłam codzienny rytuał nakładania makijażu oraz spędzałam lato w Hiszpanii, gdzie noszenie makijażu było szczególnie niepraktyczne ze względu na ekstremalnie wysokie temperatury. A także - gdzie nikt mnie nie znał, więc mogłam swobodnie eksperymentować.
Postanowiłam więc sprawdzić, jak zachowają się moje brwi po latach regulowania.
Przez kilka pierwszych tygodni bardzo cieszyłam się z ograniczonego dostępu do luster, bo wszystko odrastało bardzo nieregularnie i wyglądało bardzo przypadkowo. Bardzo źle.

Nie poddałam się jednak i jeszcze przed powrotem do Polski stwierdziłam, że... podoba mi się ten nowy wizerunek! Mam wrażenie, że te niewyregulowane brwi nadają mi bardziej "dzikiego" charakteru. Bardziej ze mną rezonują niż takie idealnie ułożone.

Przy wielu rozmowach słyszałam później od koleżanki:
"A może kiedyś ośmielisz się i zostawisz też w spokoju wąsa? Będziesz jak Frida!"
Zbywałam to śmiechem. Nie, nie, nie, co jak co, ale tego nigdy nie zrobię.
Na pewno.

To znaczy tak mi się wydawało, aż do tych wakacji.

Już wcześniej obserwowałam z wypiekami na twarzy całą tę dyskusję na temat depilacji, braku depilacji, tego, czy golenie nóg jest przejawem zniewolenia kobiet przez zgniły patriarchat i kapitalizm, czy jednak robią to z własnej woli, jak to jest - śledziłam towarzyszące temu emocje, niedowierzając, że ludzi tak bardzo ekscytuje czyjeś owłosienie.
Nigdy jednak nie miałam wyrobionej opinii na ten temat (mówię o dorosłym życiu, nie o gimnazjalnym obrzydzeniu wywołanym przedawkowaniem kolorowych gazetek dla dziewcząt i młodych kobiet). To znaczy, no okej, każdy ma prawo decydować, co chce robić ze swoim ciałem, prawda? Ale czego ja tak naprawdę chciałam?

Wiele się zmieniło ostatniego lata, kiedy spędziłam mnóstwo czasu na łonie przyrody z ludźmi z całego świata, którzy żyją bliżej natury niż przeciętny współczesny obywatel zachodniej Europy. Wtedy moja szala przechylała się na drugą stronę i głupio było mi wyciągnąć przy nich maszynkę i golić nogi nad rzeką. No bo i czemu miałoby to służyć?
Kiedy w październiku wróciłam na łono cywilizacji i zwykłych obowiązków, rzuciłam sama sobie rękawicę. Zostawiam wszystkie włosy w spokoju i patrzę, co z tego wyniknie.

Minęło prawie 5 miesięcy.

Jak było na początku? Bardzo źle. Czułam się wiecznie nieprzystosowana, brzydka, jakaś taka mniej wartościowa. Zupełnie niepotrzebnie, bo przecież przez zdecydowaną większość czasu i tak nie widać, żebym czymkolwiek się różniła od innych kobiet. Kompleksy w dużej mierze są po prostu własną projekcją.
W pewnym przełomowym momencie ogoliłam nogi - już od bardzo dawna nie było to aż takim wydarzeniem!
I co wtedy się stało? Zupełnie nic. To znaczy, poczułam się nieswojo w pierwszych chwilach, ale poza tym nie nastąpił żaden przełom, nie spojrzała na mnie z lustra Miss Universe. Straciłam kilka minut pod prysznicem i wyrzuciłam do kosza kolejną w moim życiu maszynkę, którą pewnie dość trudno będzie przetworzyć. Bilans zysków i strat wskazuje raczej na przewagę strat.

Jak jest teraz? Zupełnie normalnie. No, prawie. Dalej unikam "obnoszenia się", wolę nie odsłaniać nagich pach czy nóg, jeśli nie muszę. Dalej czasem patrząc w lustro zastanawiam się, jak oceniają mnie ludzie. Nie wiem, co z tym zrobię latem - pewnie to, co będzie dla mnie wygodniejsze, zwyczajnie.
O dziwo, po tylu latach okazało się, że zaakceptowanie siebie jest możliwe. Że wystarczy nie słuchać innych, kierowanych własnymi kompleksami. Że trzeba tylko wsłuchać się w siebie i odkryć, co samemu ma się ochotę czy potrzebę robić, także z własnym ciałem.

I takich odkryć każdemu życzę!