wtorek, 14 lutego 2017

Norweska zima - cz. 2

Im dłużej nic nie piszę, tym trudniej mi do tego wrócić. Jasne, bardzo chciałam opisać resztę podróży po Norwegii, ale z czasem, z tą całą masą opowiadań, które snułam przyjaciółkom i rodzinie... Co zrobić - spróbuję to odtworzyć teraz, pora wyjść ze stagnacji!

Tak więc skończyłam na marnym sylwestrze, spędzonym w porcie, prawda? Sylwestrze będącym istnym rollercoasterem uczuć dla mnie - wychodząc z nudnej imprezy, klęłam na czym świat stoi, że to najgorszy koniec roku w moim życiu, natomiast wracając z portu, pijana tanim winem, tanecznym krokiem i z tradycyjnymi pieśniami na ustach, czułam się... szczęśliwa.

Nowy Rok odsypiałyśmy do dość późna, co nie jest trudne, gdy prawie cała doba i tak wygląda jak (w najlepszym przypadku) wieczór. Następnie powstał dylemat - co zrobić z tym dniem? Ostatni dzień w Tromsø, trzeba w końcu wejść na tę cholerną Górę-Windę (zaadaptowane przez nas dosłowne tłumaczenie Fjellheisen) i zobaczyć zorzę, żeby nie mieć poczucia totalnej porażki. A co do tej pory?
Próbując złożyć śniadanie z resztek, które zachowały się w mieszkaniu hosta Magdy, u którego nocowałyśmy razem tej nocy, natknęłyśmy się na poważny problem - coś w naszych kanapkach ostro dawało pleśnią. Nie byłyśmy w stanie jednak zidentyfikować, czy chodziło o chleb, pomidory czy mozarellę - cóż, to jest ten właśnie problem z dumpster divingiem... Postanowiłyśmy więc pojechać do mojego hosta, zrobić inne śniadanie, zabrać moje rzeczy i już się z nim pożegnać.

Styrana życiem Magda w otoczeniu śmieciowych chlebków, mango i zdrowego smoothie
W międzyczasie skontaktowałam się z chłopakiem, który wcześniej dał mi znać, że wprawdzie nie może akurat przyjmować gości, ale chętnie się spotka - umówiliśmy się więc na popołudnie. Zabawny był dla mnie fakt, że wystarczyło powiedzieć: "Spotkajmy się pod kościołem", żeby jednoznacznie określić miejsce. Możecie sobie wyobrazić coś takiego w Polsce? W samym Wrocławiu jest kilka różnych kościołów przy samym Rynku!
Kiedy już się spotkaliśmy, czekało nas poszukiwanie jakiegokolwiek lokalu, który byłby czynny mimo święta. Oczywiście udało się - i choć raczej nie było to miejsce, które ktokolwiek z nas wybrałby z własnej woli, miało w sobie "to coś". "Tym czymś" z pewnością były... wszechobecne wielke ekrany LCD wyświetlające mecz piłki nożnej. Siedząc we troje wokół stołu, każde z nas miało przed sobą inny ekran, a znajdując się naprzeciw okna mogłam podziwiać odbicie całego rzędu zielonych prostokątów.
Co było jeszcze bardziej szalone? Męska toaleta.
Dlaczego?
Cóż. Na wprost drzwi znajdował się sedes, a po bokach z jednej strony pisuar, a z drugiej - umywalka z lustrem. Normalne. Po co o tym piszę? Ponieważ wszystko było tak zmyślnie zaplanowane, że nad pisuarem również znajdował się ekran, na którym transmitowano mecz! To znaczy, że można było go obserwować z dokładnie każdego punktu!
Szczerze mówiąc, trochę przerażające... Niestety, damska toaleta nie posiadała ekranu. Dyskryminacja pełną parą!
W tej też restauracji wypiłam, póki co, najdroższe piwo w moim życiu. Półlotrowy kufel Guinessa za 52 złote. Och... to z pewnością jeszcze zapamiętam na dość długo.

DRUGIE ZETKNIĘCIE Z ZORZĄ

Wraz z wieczorną porą przyszła chwila, aby w końcu wybrać się na górę. Aron postanowił przejść się z nami, dzięki czemu zyskałyśmy przewodnika. Wszelkie przesłanki wskazywały na to, że szanse na zaobserwowanie zorzy są dość duże!

Gdy tylko zaczęliśmy iść w górę, okazało się, że moja kondycja bardziej przypomina kondycję sześćdziesięcioletniej astmatyczki niż większości osób w moim wieku, a do tego ubrałam się o wiele za ciepło. Tak, z taką kondycją powinnam wchodzić tam chyba w bikini, nawet mimo ujemnych temperatur... Co nie oznacza, że nie czerpałam z tego przyjemności - ślizganie się po głębokich zaspach śniegu na stromych zboczach sprawiało, że czułam się jak foczka polarna. (Zaliczyłam grubo ponad 20 upadków i wcale nie przestawało mnie to bawić!)

Zdjęcie, które zachwyciło japońskich turystów. (Nie, na żywo nie wyglądało to wcale aż tak dobrze).

Nieostre Tromsø widziane z góry
Na szczęście przewidywania się sprawdziły i nasze zmagania zostały nagrodzone widokiem zorzy. Napstrykałam całą masę słabych zdjęć, ale wstawiam tylko dwa ulubione i mniej więcej nadające się do pokazania (co nie zmienia faktu, że spotkani na zboczu japońscy turyści na widok pierwszego z nich wydali z siebie całą salwę dzikich pisków, sprawiając, że poczułam się jak najlepsza fotografka na świecie).

Do domu wróciłyśmy grubo po północy, szykując się na wyprawę autostopem kolejnego dnia. Z jednej strony nie wierzyłyśmy, że uda nam się cokolwiek złapać, z drugiej zaś byłyśmy zdeterminowane. Postanowiłyśmy wybrać się tylko do Narwiku, dokąd odjeżdżały w ciągu dnia dwa autobusy: o 10 i o 16. Cóż, 6 godzin to chyba dostatecznie dużo, żeby coś złapać, prawda?..

O dziwo, okazało się, że dotarłyśmy do celu tak szybko i bezproblemowo, jak byśmy w ogóle nie podejrzewały! Trzy samochody, sami Norwegowie, jakieś 4 godziny... W pewnym momencie stałyśmy na środku średnio uczęszczanej drogi, przy której nie było prawie nic, a temperatura wynosiła jakieś -18. Zastanawiałam się wtedy: czy udałoby nam się zbudować igloo? Ok, norweskie autobusy zatrzymują się wszędzie, ale... nawet tutaj? Dobrze, że to jedyna droga...
Na szczęście zanim zdążyłyśmy nawet na poważnie zmarznąć, zgarnęła nas ciężarówka. Naprawdę niebywałe!

Większy problem stanowiło to, co właściwie robić w Narwiku. Większość osób, którym mówiłyśmy, dokąd zmierzamy, pytała, po co w sumie tam jedziemy.
Po co więc tam jechałyśmy?
Początkowo naszym celem były Lofoty. Wszystko było już właściwie dopięte, kiedy zaczęłyśmy sprawdzać dojazdy. Okazało się, że powrót z Lofotów mógłby nam się wcale nie udać, tym bardziej, jeśli zawiódłby nas autostop. Po dotarciu do Bodø i próbie wyjazdu stamtąd wiedziałyśmy już na pewno, że ominięcie wysp było świetnym pomysłem: po pierwsze, autostop zawiódłby na pewno, a po drugie - wcale nie chciałabym tam być w takich warunkach i przy takiej pogodzie. Jako, że wciąż miałyśmy sporo czasu i średnio pomysł, co z nim zrobić, rzutem na taśmę zdecydowałyśmy się na Narwik. Może rzeczywiście nie było to najbardziej fascynujące miasto świata, ale nadawało się świetnie na odpoczywanie, spacery, robienie ładnych zdjęć i... tak, oglądanie zorzy!

Zimowe drzemki z pamiętniczkiem? Zawsze!


Nieopodal portu w Narwiku
Ostatniego popołudnia w Narwiku rozmawiałyśmy z innym couchsurferem, Axelem, który zatrzymał się u naszej gospodyni, Doroty - planowaliśmy wspólne wyjście do portu wieczorem, gdyż znów zapowiadało się, że będzie ładnie widać zorzę. Axel postanowił, że idzie uciąć sobie drzemkę, a my zajęłyśmy się przygotowywaniem jedzenia na drogę na kolejny dzień, gdy niedługo otworzyły się drzwi wejściowe.

OSTATNIE ZETKNIĘCIE Z ZORZĄ

 - Jak chcecie oglądać zorzę, to możecie wyjść, bo teraz jest - rzuciła Dorota, wchodząc do domu.
Czym prędzej pobiegłyśmy więc budzić Axela, ubierać się, zbierać aparaty, aby już po chwili znaleźć się na zewnątrz.
Tym razem nie musieliśmy nawet się oddalać, aby cokolwiek dostrzec - całe niebo rozświetlał zielony blask, wreszcie widać było "taniec". Sporo jednak zasłaniały nam drzewa i domy, więc tak czy inaczej poszliśmy do portu, gdzie zrobiłam jeszcze więcej zdjęć, z których dwa nawet-nawet mogę pokazać:


Tak, wiem, przydałby mi się statyw i lepszy aparat
Myślę, że to już dość długi makaron, żeby nie zanudzić nikogo na śmierć, więc napiszę jeszcze jedną notkę o tym, jak wracałyśmy do domu i jak nic nie poszło po naszej myśli.
I mam nadzieję, że zajmie mi to tym razem mniej niż miesiąc!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz