niedziela, 11 grudnia 2016

Droga do Serbii - cz. 2

Siedząc gdzieś na skrawku trawnika przy wyjeździe ze stacji benzynowej nieporadnie próbowałyśmy się osłonić od słońca i dyskutowałyśmy na temat tego, jak będzie dalej wyglądało nasze życie, które prawdopodobnie już do końca spędzimy w tym samym miejscu, gdy niespodziewanie usłyszałyśmy piękną polską mowę:

 - To jak, dziewczyny, dokąd jedziecie?

Tak, to kolejny przypadek bohaterskiego uratowania autostopowiczek przez kierowcę ciężarówki. Okazało się, że Przemek, bo tak mu na imię, jechał akurat do Rumunii, więc jak najbardziej po drodze było mu podrzucić nas do Szeged, które leży przy granicy węgiersko-rumuńsko-serbskiej. Przebyta razem trasa minęła w okamgnieniu - to między innymi dla takich kierowców jeździ się stopem. Wszystkie stereotypy na temat kierowców zostały przełamane, rozmawialiśmy na wszystkie tematy zupełnie jakbyśmy znali się od dawna, wydawało się także, że w większości spraw nasza trójka ma bardzo zbieżne poglądy. Ciekawe, merytoryczne, elokwentne rozmowy, aż chciało się zmienić kurs i pojechać do Rumunii.

W Szeged natomiast szybko okazało się, że lokalizacja tak bliska granic sprzyja dużej gęstości autostopowiczów na stacji benzynowej.
Kiedy przyjechałyśmy, poznałyśmy parę autostopowiczów z Niemiec, którym szybko udało się znaleźć podwózkę. Okazało się jednak, że nasza dalsza podróż nie miała się rozpocząć tak szybko! Po pewnym czasie bezowocnego pytania kierowców i zapuszczania korzeni postanowiłam, że pójdę jeszcze umyć włosy, bo w końcu to może być moja ostatnia okazja w ciągu najbliższych... długo. Kiedy wróciłam z łazienki, Kasia przedstawiła mi Martina i Babbis:
 - Oni też jadą na Rainbow!

Oooo, czyli rodzina!

W szczytowym momencie na stacji były 4 pary autostopowiczów, w tym para zmęczonych Polaków, skrywających się gdzieś za rogiem oraz Holendrzy jadący do Bułgarii. Przez większość czasu przyjeżdżały i odjeżdżały samochody wypełnione po brzegi bagażami i rodzinami z krajów Bliskiego Wschodu, a my siedzieliśmy, otoczeni plecakami i torbami, wybiórczo podbiegając co jakiś czas do kierowców, którzy wydawali się mieć choć trochę miejsca wolnego.


Czas oczekiwania na stacji w Szeged upływał bardzo przyjemnie!
W końcu jednak podjechali ONI. Biały van z przyczepą kempingową, prowadzony przez parę Brytyjczyków o artystyczno-hipisowskiej aparycji. Rozdzieloną czaszką w hełmie wikinga. Czym prędzej podbiegłam zapytać kobiety, czy możemy się zabrać, odpowiedź jednak była niejasna - tak, w sumie mogłybyście, ale musiałybyście jechać w przyczepie, a tam jadą psy, to duże psy, w sumie to nie fair, żebyście jechały z psami... ale gdyby się zdarzyło tak, że utkniecie...
Ok, czyli w końcu co?

Wkrótce mieliśmy okazję poznać także rzeczone psy, które, wypuszczone na spacer, same do nas podbiegły. Wtedy zdecydowałam podejść jeszcze raz, może tym razem spytać mężczyzny? Odpowiedź była jaśniejsza - jasne, możemy was zabrać do Novego Sadu! Na moje pytanie, czy przekraczanie granicy w przyczepie jest legalne, odparł: "najwyżej wysiądziecie, a za granicą zabierzemy was znowu".
Wróciłam uradowana do naszej ekipy, ale Martin szybko zasiał we mnie na nowo ziarno wątpliwości, mówiąc, że nie da się przekroczyć granicy w przyczepie. Ale jak to się nie da? Jak to właściwie jest na serbskiej granicy? Czy serbska straż graniczna jest bardzo groźna? Serbska policja? Co się może stać w najgorszym przypadku?
Kiedy zbierałyśmy nasze bagaże i pakowałyśmy się do środka, Martin i Babbis zapytali, czy mogą też się zabrać.

 - Jeśli tylko się zmieścicie...

Oczywiście zmieściliśmy się. Resztę drogi przebyliśmy na ogromnym łóżku, ściśnięci w czwórkę z wielkim, niewidomym psem o imieniu Wilbur. George, drugi pies, wybrał leżenie na podłodze, na niewielkiej przestrzeni pomiędzy naszymi plecakami, torbami i namiotami.
Temperatura wewnątrz wynosiła pewnie grubo ponad 40 stopni, tonęliśmy w psiej ślinie, będąc deptanymi co i rusz, ale ekscytacja i tak sięgała zenitu.
Hitami były źle posklejane zdjęcia panoramiczne.


Pewnie zastanawiasz się teraz, jak to było z tą granicą? Cóż. Na wyjeździe z Węgier celnik spojrzał tylko do środka i powiedział:

 - Cztery osoby? To cztery paszporty poproszę.

Na serbskiej z kolei jedyna różnica polegała na zapytaniu nas o to, czy mamy coś do oclenia. Ot, i cały ambaras. W ciągu dalszej drogi zdarzyło się nam jeszcze, że zatrzymaliśmy się gdzieś, a niedługo później znowu. Za drugim razem podszedł do nas Paul:

 - Nic się nie stało, policja nas zatrzymała, bo nie mieliśmy zapiętych pasów.

Zaraz... a my? My też nie mieliśmy zapiętych pasów, jakie w ogóle pasy...
Po drodze dowiedzieliśmy się jeszcze, że Jayne i Paul przeprowadzają się właśnie z Wielkiej Brytanii do Bułgarii, gdzie będą budować vany. I zapraszają, jeśli będziemy w okolicy. Cudownie!

Przed Novym Sadem zostaliśmy wysadzeni na stacji benzynowej, która niczym nie przypominała Szeged. Pusto, głucho, w budynku tylko pracownicy... Ja i Kasia miałyśmy łapać jako pierwsze.
 - O, ale w Serbii można łapać na autostradzie! - przekazała nam podekscytowana Babbis.
 - Jak to, to jest legalne?
 - Nie, ale nikt nie zwraca na to uwagi!

Hm... Pierwsza łapać poszła Kasia, ja miałam czatować na stacji i zbierać siły do wyjścia na palące słońce.


Wkrótce jednak się zmieniłyśmy i po jakimś czasie zatrzymał się pierwszy samochód.

 - Czy jedzie pan do Novego Sadu?
 - Tak.
 - A zabierze pan dwie osoby?
 - Tak.
Tutaj poszłam na żywioł, widząc, że auto jest całkiem puste...
 - A cztery??

Kierowcy chyba głupio było odmówić, niemniej jednak dowiózł naszą całą czwórkę na przedmieścia, skąd doszliśmy do centrum już pieszo.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz